sobota, 27 listopada 2010

Cukrem pudrem oprószone

.. ze śniegiem, z choinką, ze Świętami? Z mrozem? Z saneczkami? Z ciasteczkami? No przecież, że z ciasteczkami! Zima kojarzy się z ciasteczkami!

Idzie zima, to już nie są żarty, sypnęła śniegiem, powiała mrozem - to znak, że czas już najwyższy, by brać się za ciasteczka - im zimniej, im mroźniej, tym większą mam chęć na turlanie, wałkowanie, wycinanie uroczych drobiazgów - by pachniało wanilią, rumem, korzeniami, śmieję się czasem, że piekarnik zastępuje mi kominek :-)

W mojej rodzinie pieczenie ciasteczek nie ma jakiejś specjalnej tradycji. Babcia z jedną z Ciotek przechwalają się co prawda, jak to kiedyś, dawno temu, wypiekały kilogramy ciastek "z maszynki" (zagniatało się 2-3 kg kruchego ciasta, przepuszczało przez maszynkę i niosło do piekarza, a potem odbierało całe kartony ciastek), ale musiało to być naprawdę dawno, dawno temu, zupełnie Babci z ciasteczkami nie kojarzę.. Mama zaś, zapytana, czy piekła kiedyś ciasteczka, spojrzała na mnie tak wymownie, że już nawet nie musiała pukać się w głowę, wszystko zrozumiałam..

Ja zaś mogłabym, za Kokoszką Smakoszką, powiedzieć na to: A ja owszem, a ja tak! Uwielbiam piec ciasteczka, uwielbiam zagniatać, uwielbiam wałkować, wycinać, turlać, obtaczać, opatulać - zwłaszcza zimą! - nawet nie muszę ich jeść - formowanie perfekcyjnych malutkich ciasteczek sprawia mi tyle frajdy, że mimo uszu puszczam nadzwyczaj często słyszane: Że też ci się chce! :-) A najwięcej radości sprawia patrzenie jak tych ciasteczek z godziny na godzinE ubywa - i już można zagniatać ciasto na kolejne :-)

Dziś proponuję dwa przepisy na ciasteczka idealne. Ktoś, nie pamiętam kto, ale na pewno ktoś bardzo mądry, powiedział, że perfekcja to taki stan, kiedy nie można już nic odjąć. O tak, minimalizm w czystej formie - białe i czarne ciasteczka - cukrem pudrem niczym śniegiem poprószone, zimowe..Ciasteczka czarne to chocolate crinkles - kruche na zewnątrz, w środku delikatne, może odrobinę przypominające brownies. Mając w pamięci przepyszne Basler brunsli, które piekłam zeszłej zimy (i tej zimy upiekę również!) do masy czekoladowej dodałam odrobinę Kirschu i powiem nieskromnie, że to był bardzo dobry pomysł.

Śniegiem oprószone chocolate crinkles (przepis ze strony Joy of Baking):

56 g masła
225 g gorzkiej czekolady
100 g cukru
2 jajka
195 g mąki
cukier puder do obtoczenia
+ (opcjonalnie) 1-2 łyżki kirschu (lub innego alkoholu)

Czekoladę z masłem rozpuszczam w kąpieli wodnej, białka ubijam na sztywną pianę, dodaję żółtka, masę czekoladową, kirsch, mieszam dokładnie. Dodaję mąkę, zagniatam łyżką zwarte ciasto, które odstawiam na co najmniej kilka godzin (najlepiej na noc) do lodówki. Po schłodzeniu formuję z twardej masy kulki wielkości orzecha włoskiego, obtaczam w cukrze pudrze, piekę ok. 8 min. w 170'C. Masa do pieczenia musi być jak najtwardsza i jak najzimniejsza - wtedy ciasteczka się rozpłyną a ładnie popękają.Ciasteczka białe zaś to amaretti, za które zabierałam się dobre dwa lata, dokładnie - odkąd zobaczyłam ten przepis u An-ny - obawiałam się, że mogą być w pieczeniu podobne do upiornych makaronków, kiedy jednak przeczytałam, że An-na miała podobne obawy, które szczęśliwie się nie sprawdziły, wiedziałam że amaretti upiec muszę. Nie wiem natomiast zupełnie, dlaczego czekałam tak długo :)

Amaretti:

300 g migdałów
300 g cukru pudru
2 białka
1 łyżka amaretto
+ kilka (4-5) łyżek mąki
(opcjonalnie: kilka pestek moreli* - same środki)

Migdały mielę z cukrem pudrem i środeczkami morelowych pestek, dodaję białka, amaretto, zagniatam ciasto. Jeśli będzie bardzo luźne można dodać kilka łyżek mąki. Formuję kulki wielkości orzecha, obtaczam dokładnie w cukrze pudrze, piekę w 140'C ok. 15 min. Nic dodać, nic ująć!*Pestki moreli nadają charakterystyczny, gorzkawy posmak (a może nawet bardziej aromat?), można pominąć, warto nie pomijać. Dodam jeszcze, że te amaretti to zdecydowanie najlepsze ciasteczka jakie ostatnio jadłam :-)

poniedziałek, 22 listopada 2010

Grano dolce

Jeden z artykułów Ethela G. Hofmana, dotyczący kulinarnych zwyczajów związanych z żydowskim świętem Rosh Hashana, zatytułowany jest Pomegranates - the jewel-packed fruit. I trudno chyba o lepsze określenie - granat to klejnot wśród owoców, prawdziwe jubilerskie cacko - granaty są przepiękne! Uwielbiam granaty, uwielbiam je jeść, uwielbiam na nie patrzeć, przyznaję, nie ma lepszej ozdoby kuchennego stołu niż granat.

Zapewne właśnie ze względu na ów fascynujący wygląd - setki szkarłatno-czerwonych ziarenek zamkniętych w zwieńczonej koroną z kwiatowego kielicha złocisto-czerwonej kuli - granat stał się symbolem dobrobytu, pomyślności, płodności, stał się symbolem prawości (liczba ziaren granatu miałaby być równa liczbie przykazań -mitzvot - Halakhy), symbolem królewskiej władzy.

Zapewne również ze względu na ów fascynujący wygląd granat nazywa się właśnie granatem, czyli 'pełnym ziaren' (od łac. granum 'ziarno', stąd też ang. pomegranate i pośrednio niem. Granatapfel, czyli 'pełne ziaren jabłko' - łac. pomum grani), choć wedle niektórych opinii jego nazwa pochodzić może również od średnio-wysoko-niemieckiego *grān oznaczającego barwę szkarłatną - tu warto dodać, że i w języku polskim słowa granat używano niegdyś na określenie pewnego odcienia czerwieni - taka ciekawostka. Etymolodzy dopatrują się też związku pomiędzy słowem granat a staroegipskim rdzeniem r-m-n i wywodzącymi się z niego nazwami: hebrajską (rimmon) i arabską (rumman), pewne jest, że od arabskiego rumman pochodzi portugalska nazwa granatu romã.

Dość o granatach, czas na grano dolce :-)
Grano dolce, zwane też cicc cuott lub grano dei morti to słodki przysmak rodem z południowych Włoch, z regionu Basilicata, przysmak zwyczajowo przygotowywany z okazji Zaduszek, kolejny przykład na niezwykłe mieszanie się, przenikanie kultur i zwyczajów. Grano dolce to deser z pszenicy, orzechów i granatu, z dodatkiem vino cotto czyli mocno zredukowanego, bardzo słodkiego moszczu z winogron, który niekiedy zastępuje się miodem mieszanym z winem. Skojarzenia z kresową kutią są jak najbardziej na miejscu - zarówno bowiem kutia jaki i grano dolce, przygotowywane z podobnych składników, symbolizują łączność świata żywych (pszenica) ze światem zmarłych (granat*, mak), nie można też zapomnieć, iż kutia pierwotnie przyrządzana była właśnie z okazji Dziadów, podobnie jak serbskie i bułgarskie koljivo**, czy rumuńska colivă. Ciekawe, że zwyczaj ten dotarł aż na Półwysep Apeniński - łącznikiem najpewniej była tu grecka kollyva (κόλλυβα), Basilicata wszak była niegdyś jedną z prowincji tzw. Magna Graecia, niezwykłe..

Grano dolce

200 g pszenicy (najlepiej obitej z łusek - jak na kutię)
100 g orzechów włoskich
1 duży granat
25 gorzkiej czekolady
kilka łyżek vino cotto lub miodu wymieszanego z winem
2 łyżki cukru
+ opcjonalnie: skórka pomarańczowa/cytrynowa w cukrze
przyprawy korzenne

Pszenicę należy na noc namoczyć, po czym ugotować do miękkości (po pierwszym zagotowaniu warto zmienić wodę) - trwa to ok.30-50 min. Po ugotowaniu pszenicę dobrze odcedzić i osuszyć (na sitku lub na ściereczce). Orzechy posiekać, wyłuskać ziarna z granatu, czekoladę zetrzeć na tarce lub posiekać. Wymieszać wszystkie składniki z vino cotto lub miodem, można dodać skórki owocowe. Przesłodkie, przepyszne!
*zapewne w związku z dawnym mitem o Persefonie, która granat otrzymała od boga podziemi - Hadesa, "adaptowanym" później przez tradycję chrześcijańską..
** Koljivo, zvane też slavskim žitem (czyli świąteczną pszenicą), jada się w Serbii z okazji różnych świąt - zawsze jednak jako wspomnienie przodków, jako wspomnienie przodków również pierwszego čokanja rakiji nie wypija się a wylewa na ziemię, niekiedy rozbijając o ziemię sam čokanj (co pięknie widać choćby w filmach Kusturicy :-))

wtorek, 16 listopada 2010

Kartoflak

Najlepszego kartoflaka piecze Ciocia Karolcia z Lipowej - moja Ciocia ulubiona, do której jak ulał pasują słowa Heleny Bienieckiej-Karnauchow - słowa, które brzmią: Co znaczy 80 lat dla młodej kobiety? Czym jest dla młodej kobiety siedemdziesiątka - mogłaby rzec Ciocia Karolcia i nikt, kto ją choć trochę zna, nie zwątpiłby w szczerość tych słów. Zresztą jak tu wątpić, kiedy Ciocia, z ową siedemdziesiątką na karku, wspina się na czereśnie, by nadrzeć owoców z najwyższych gałęzi ? Co i rusz gdzieś wyjeżdża, kogoś odwiedza - jak człowiek jest w ruchu to się nie starzeje - mawia i patrząc na Nią, nie sposób w to nie wierzyć. Ciocia Karolcia uwielbia gotować, uwielbia mieć gości i uwielbia częstować swych gości kartoflakiem. Najlepszym na świecie!

Tradycyjną kuchnię mazurską można opisać w trzech słowach: ryby, grzyby i ziemniaki. I o ile o naprawdę smaczną smażoną rybę w tej krainie świeżych ryb wciąż niestety trudno (nie przestaje mnie to dziwić), o tyle całkiem niezłego kartoflaka zjeść można w wielu miejscach.

Taka ciekawostka: co roku w Supraślu odbywają się Mistrzostwa Świata w Kiszce i Babce Ziemniacznej, w Szczytnie zaś - doroczne Święto Mazurskiego Kartoflaka, kiedy to do konkursu na najlepszą babkę stają lokalni kucharze i restauratorzy. Tego lata przetestowaliśmy rodzinnie cztery konkursowe wypieki, trzy z nich były naprawdę w porządku, choć jednak oczywiście zgodnie przyznaliśmy, że do kartoflaka naszej ulubionej Cioci każdemu z nich daleko :-)

Kartoflak, czyli babka ziemniaczana to jedna z tych dawnych bieda-potraw przygotowywanych z kilku najprostszych składników - początkowo do tartych ziemniaków dodawano jedynie kawałki słoninki, z czasem zaczęto wzbogacać ciasto o mąkę, jajka, zioła, lepsze kawałki mięsa, czy podsmażoną cebulkę , żółty ser. Babka znana jest chyba w całej Polsce, na Kurpiach zwie się rejbakiem (od rejbowania, czyli tarcia ziemniaków) , na Kociewiu - szandarem, w okolicach Cieszyna - kubuszem, wypytując znajomych i przeczesując Internet spotkałam się też z nazwami tartuch/tarciuch (Zamojszczyzna), pirzok (Kujawy), kućmok, pyrczok i oczywiście - kugiel. Niektórzy twierdzą, że to właśnie od żydowskiego ziemniaczanego kugla wywodzi się babka ziemniaczana - może być i tak**, bardziej prawdopodobne wydaje mi się jednak, że te najprostsze, oczywiste potrawy powstawały niezależnie od siebie w wielu miejscach , wydaje mi się również, że nic lepszego niż te najprostsze smaki nie wymyślimy..
Kartoflak to chyba moja ulubiona potrawa, jeden z ukochanych smaków dzieciństwa - w pamięci utkwił mi taki obrazek (pewnie sprzed jakichś 20 lat, choć nadal się zdarza..) - cała rodzina stoi nad stołem w kuchni na Lipowej i cmoka z zadowoleniem nad dymiącą jeszcze babką, urocze :-) Kartoflak kojarzy się z latem (bo latem są urodziny Cioci, na których obowiązkowo pojawia się wielka blacha tego najpyszniejszego), kojarzy się z gośćmi. Tak, na kartoflaka albo się do kogoś idzie, albo się kogoś na kartoflaka zaprasza - Przyjdźcie, piekę kartoflaka! - ależ miło usłyszeć to w słuchawce! Gości zapraszamy najlepiej dzień po upieczeniu, bo ziemniaczana baba najsmaczniejsza jest właśnie na drugi dzień, odsmażona na patelni - cóż więcej rzec -bardzo polecam, namawiam, kto zrobi ten nie pożałuje :-)

Kartoflak, wedle receptu Cioci Karolci - proporcje na 1 kg ziemniaków, ale pieczemy co najmniej z dwóch:

1 kg ziemniaków
10-15 dkg boczku, ew. wędzonej słoninki, kiełbasy itp.
2 łyżki mąki
1 jajk0
sól (ok. 1 łyżeczki), pieprz
majeranek

Ziemniaki trę na tarce do ziemniaków (tej z małymi oczkami), lekko odciskam, solę, doprawiam majerankiem, dodaję mąkę i jajka, mieszam - ciasto nie powinno być zbyt ścisłe. Boczek podsmażam i wraz z wytopionym tłuszczem (żeby kartoflak nie był zbyt suchy) dodaję do ziemniaków. Wstawiam do rozgrzanego na 200'C piekarnika. Gdy ciasto się już dobrze piecze (przy brzegach i na powierzchni pojawiają się "bąble") obniżam temp. d0 150'C, dopiekam (w sumie kartoflak piecze się ok. 2h, w zależności od wysokości ciasta). Na początku przykrywam blaszkę pergaminem, na ostatnie 40-45 min. odkrywam, żeby skórka na wierzchu była apetycznie chrupiąca. Kolor kartoflaka i wygląd skórki zależy od rodzaju użytych ziemniaków - może być szary, żółty, brązowy - każdy pyszny. Chyba nie ma nic lepszego :-)*Helena Bieniecka-Karnauchow, czyli babcia Jacka Dehnela, bohaterka Lali.
**choć oczywiście przepisy na kugel pomijają mięso wieprzowe dając w to miejsce zwykle chyba gęsinę, trafiłam też na przepis z użyciem mąki z macy.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Gundel palacsinta

Dla Talleyranda kongres trwał o wiele za krótko, za krótko o co najmniej o kilka tysięcy wiedeńskich pączków i knedli z morelami. Cóż, Talleyrand świetnie wiedział, że deser jest zwieńczeniem każdego posiłku. Jako smakosz wiedział też, że nigdzie poza Austrią nie dostanie deseru godnego swego podniebienia. Analityczny umysł podpowiadał mu jednak, iż na tym się nie skończy. Talleyrand czuł, że nad Dunajem nie powiedziano jeszcze ostatniego deserowego słowa. O, jakże chciał tego doczekać! Los okrutnie skrzywdził księcia Talleyranda. Węgierski kucharz Karol Gundel stworzył swoje naleśniki już po jego śmierci. Lecz proroctwo księcia spełniło się: nad Dunajem narodził się deser wyjątkowy.
Robert Makłowicz, CK kuchnia

Od miesiąca jestem w Krakowie, od miesiąca w wolnych chwilach Kraków zwiedzam, nie omijając rzecz jasna krakowskich cukierni. Uczciwie by było wręcz powiedzieć, że smakowanie* tutejszych łakoci to zwykle jeden z głównych punktów programu na dany weekend, a zresztą nie tylko na weekend, wszak niemal codziennie mijam co najmniej trzy smakowite adresy. Gdy końcem września, tuż przed wyjazdem, w pośpiechu (bo na ostatnią chwilę, jak zawsze..) zbierałam książki, nie miałam wątpliwości, że moją podstawową lekturą na najbliższy czas będzie CK kuchnia Roberta Makłowicza. Nie miałam też wątpliwości, że prędzej czy później zabiorę się za testowanie kolejnych galicyjskich przepisów. Że zacznę od słodkości - tu również nie miałam wątpliwości - dylemat był tylko jeden: od czego konkretnie? Od tortu Sachera? A może od strudla ? Czy jednak od pischingera lub kremówki?

Historyjka o Talleyrandzie - o księciu łasuchu i naleśnikach Gundela to niewątpliwie jeden z moich ulubionych fragmentów CK kuchni. Wczoraj przyszedł czas by przepis na owe naleśniki wypróbować, zanim jednak sam przepis - słów kilka w kwestii naleśników i palacsinek. Palacsinta to, jak nietrudno się domyślić, słowo węgierskie (a wywodzące się z łacińskiego placenta - 'cienkie ciasto'). Od tego też słowa pochodzą niemal wszystkie słowiańskie określenia naleśnika, brzmiące w dodatku we wszystkich językach niemal identycznie - czyli przeważnie palačinka. Palacsinki, jako palatschinken występują również w austriackiej odmianie niemieckiego, obok słowa Eierkuchen i są podobno używane wyłącznie na określenie właśnie naleśników à la Gundel, z czym nie do końca bym się zgodziła -aczkolwiek - pogląd ten bardzo mi się podoba, pozwala bowiem płynnie przejść do stwierdzenia iż Gundel palacsinta to naleśniki zupełnie wyjątkowe.Gundel palacsinta to naleśniki słodkie, naleśniki na deser po zdecydowanie lekkim obiedzie. Lub na deser zamiast obiadu. Z orzechami, z suszonymi owocami, z czekoladą i solidną dawką rumu - absolutnie wyjątkowe!

A oto i przepis na Gundel palacsinta - przepis na nadzienie i polewę na podstawie tego z CK kuchni, przepis na naleśniki skądinąd:

1 szkl. mleka
1/2 szkl. mąki
2 jajka
szczypta soli
1-2 łyżeczki cukru pudru
1 łyżeczka masła

100 g orzechów włoskich
5 łyżek rodzynków
3 łyżki smażonej skórki pomarańczowej (albo np. takiej)
1/2 szkl. cukru pudru
5 łyżek śmietanki kremówki
kieliszek rumu

60 g gorzkiej czekolady
1/4 szkl. cukru pudru
1/4 szkl. śmietanki kremówki
1 żółtko
kieliszek rumu

Skórkę pomarańczową dość drobno siekam, mieszam z rodzynkami, moczę w rumie min. kilka godzin (najlepiej całą noc). Przygotowuję naleśniki: masło roztapiam, jajka rozkłócam lub chwilę ubijam mikserem. Cały czas mieszając (lub miksując) dodaję 2-3 łyżki mleka i mąkę, mieszam do uzyskania gładkiej masy. Dodaję pozostałe mleko i znów dokładnie mieszam, dodaję masło, mieszam. Dodaję sól i cukier. Otrzymaną, bardzo rzadką masę odstawiam na 1-2 h, w tym czasie zajmuję się przygotowaniem nadzienia. Czyli: orzechy mielę, dodaję skórkę i rodzynki wraz z rumem, cukier puder, śmietankę, dokładnie mieszam. Smażę cieniutkie naleśniki, każdy smaruję masą orzechową, składam lub zwijam, odkładam na bok. Przygotowuję polewę. Czekoladę roztapiam ze śmietanką, dodaję cukier puder i połowę rumu, mieszam dokładnie do rozpuszczenia cukru. Pozostały rum 'ucieram' z żółtkiem, dodaję do lekko przestudzonej masy czekoladowej, mieszam. Naleśniki podgrzewam na patelni, podaję ciepłe, polane sosem czekoladowym. Wyjątkowo pyszne :-)

*Które oczywiście zazwyczaj kończy się stwierdzeniem, że patent świetny, ale lepiej zrobić w domu - choć na szczęście trafiłam już na kilka bardzo chlubnych wyjątków, a także na jeden wyjątek, który w domu absolutnie udać się nie chce, ale o tym może kiedy indziej :-)P.S. Z Gundel palacsinta Stoliczek z radością dołącza do Orzechowego Tygodnia Eli :)

środa, 3 listopada 2010

Żurawina

Gdy całkiem nie tak dawno temu rozmawiałam z Basią o starych sprzętach - o glinianych formach na babki, o stareńkiej makutrze, która służyła za psią miskę, o pamiątkach i antykwariatach - nie przypuszczałam nawet, że ledwie kilka dni później odnajdę tych starych przedmiotów tak wiele, że tyle opowieści na chwilę uzyska bardziej realną postać.

Końcem października, przed kilkoma dniami odbył się nasz rodzinny zjazd. Odbył się zjazd, w tym roku nad Narwią, w miejscu, gdzie zatrzymał się czas, w miejscu, o którym czas chyba zapomniał - tam, gdzie wychowała się Babcia i jej cztery siostry. Była przeprawa promem przez rzekę, były spacery, były najpyszniejsze winogrona wyhodowane przez ciocię Zosię i wujka Janka - ale przede wszystkim były spotkania - spotkania i rozmowy. Jakże inaczej słucha się opowieści o Pradziadkach, patrząc na żeliwne garnki, w których gotowała Prababcia, wiedząc, że o tam, na stodółce wiszą nadal krosna, na których tkała len - a to, że ser robiony tą właśnie praską musiał być najpyszniejszy, staje jasne jak słońce! Jakże inaczej słucha się o głuchym organiście stojąc w drewnianym kościele pod organami, na których grywał..

Przypomina mi się opowiadanie Andrzeja Stasiuka, opowiadanie zatytułowane Spokój*, taki fragment:

Styliska dwuzębnych wideł do podawania snopów zboża były gładkie, chłodne i śliskie. Próbowałem sobie wyobrazić, ile razy musiała ich dotknąć dłoń dziadka i babki, by leszczynowe drewno osiągnęło taką gładkość. Sto tysięcy dotyków? Milion? Powierzchnia drewna była delikatna i miała matowy połysk. W gruncie rzeczy przypominała powierzchnię ludzkiego ciała. To wydawało się całkiem naturalne, bo z biegiem czasu coraz mniej była drewnem, a coraz bardziej upodobniała się do człowieka.

I może w tym tkwi cała tajemnica starych przedmiotów? Lubię słuchać opowieści. Czasem bywam gadułą, ale zdecydowanie bardziej lubię słuchać. Lubię rodzinne historie, również te, które znam już na pamięć, również wówczas, gdy bez błędu odgaduję, w którym momencie pojawi się opowieść o białej mące i czarnych oczach, o karmieniu gęsi makówkami, o łowieniu ryb opałką - mam wrażenie, że w niektórych miejscach, dzięki sprzętom, których dłonie Bliskich, choć często nawet niepoznanych, dotykały te setki tysięcy, miliony razy, rodzinne historie czasem ożywają..A jaka jest historia Winnej żurawiny**? Bardzo krótka: któregoś roku zrobiłam trochę na próbę, słoiczki rozdałam jako gwiazdkowe podarki, po jakimś czasie usłyszałam, że za rok żurawiny musi być co najmniej dwa razy tyle. Tym razem słoiczków jest osiem :-)

Winna żurawina:

1,5 kg żurawiny
1 butelka wytrawnego lub półwytrawnego czerwonego wina
4 szkl. brązowego cukru
5 pomarańczy obranych i pokrojonych
3-4 łyżki octu winnego
9 strączków kardamonu
3 kawałki kory cynamonowej
15 goździków
kawałek świeżo utartego imbiru
świeżo zmielony czarny pieprz
odrobina otartej gałki muszkatołowej
3 ziarenka ziela angielskiego

Wszystkie składniki umieszczam w garnku, wlewam 0,5 l wina, gotuję na małym ogniu ok. 1 h. Po tym czasie wyjmuję cynamon (o ile go znajdę..), miksuję, gotuję jeszcze ok. 15 min., pod koniec gotowania dolewam resztę wina. Przekładam do wyparzonych słoików, pasteryzuję. Pasuje chyba do wszystkiego.Winną żurawinę przygotowuję zwykle z żurawiny wielkoowocowej. Jeśli zaś uda mi się zdobyć żurawinę błotną (na pierwszym zdjęciu ta mniejsza) robię galaretkę według przepisu ulubionej Cioci Karolci. Galaretki tej się nie gotuje, dzięki sporej ilości cukru przechowuje się jednak naprawdę dobrze - tego lata na Kajaki zabrałam słoiczek galaretki sprzed dwóch lat, była identyczna jak ta zrobiona wczoraj.

Galaretka z żurawiny:

1 kg żurawiny
1 kg cukru

Żurawinę myję, przepuszczam przez maszynkę do mięsa, dodaję cukier (ilość cukru można zmniejszyć o jakieś 10%, wg mnie nie ma jednak nawet takiej potrzeby), mieszam aż cukier się rozpuści, szybko przekładam do wyparzonych słoiczków. Pasteryzuję tak jak galaretkę z pigwy*** i przechowuję raczej w lodówce. Rodzinny przepis-skarb.
*Andrzej Stasiuk, Spokój, [w:] Fado
**Przepis na winną żurawinę znalazłam kiedyś u Tili, z czasem zmieniałam proporcje, wersja na dziś to ta, którą podaję wyżej.
*** Czyli: odrobinę spirytusu wylewam na galaretkę (bądź na rant słoika), podpalam, zakręcam.