Mawiają w Barcelonie:
jeżeli nie możesz czegoś znaleźć na La Boquerii, nie znajdziesz tego nigdzie. W skali światowej to z pewnością przesada, jednak na skalę lokalną (hiszpańską) jest w tym chyba dużo prawdy - będzie to więc opowieść o kuchni hiszpańskiej, o kuchni katalońskiej, opowieść o wrażeniach z podróży, krótkiej, ale intensywnej podróży do stolicy Katalonii.
Merkat de Sant Josep (hiszp.
Mercado de San José , Targ św. Józefa), popularnie zwany
La Boqueria, to największy i zarazem jeden z najstarszych targów w Barcelonie.
Historię ma długą i ciekawą, ciekawe i fascynujące (i piękne i smaczne :-)) jest też niemal wszystko, co można tam kupić. Od początku więc..
Pierwszym stoiskiem, na które trafiamy po wejściu na targ od strony
La Rambli jest stoisko z wędlinami - i powiem to od razu (choć nigdy bym nie pomyślała, że w ogóle to powiem) - wędliny to jest to, co w Hiszpanii zrobiło na mnie chyba największe wrażenie. I nie mówię tu jedynie o wyśmienitych szynkach
jamón, o
lomo (polędwica, przygotowywana tak samo jak
jamón, podobno szlachetniejsza, mi jednak chyba bardziej smakują dojrzewające szynki) czy
chorizo (uwielbiam - ale to wiedziałam już wcześniej), ale również o mortadeli, której w Polsce nie tknę (hiszpańska, doprawiana podobnie jak we Włoszech m.in. jagodami mirtu i kolendrą, "inkrustowana" oliwkami i pistacjami miała cudownie owocowy posmak, pychota), czy o katalońskim specjale zwanym
fuet (na pierwszym zdjęciu po prawej). Ów
fuet to wieprzowa, podsuszana kiełbasa, z oczkami tłuszczu - tym co wyróżnia
fuet spośród innych hiszpańskich kiełbas jest skórka pokryta białą pleśnią
Penicillium candida (tą samą, która porasta sery typu
camembert) - kiełbasa ta jest delikatnie słodkawa, delikatnie pieprzowa, bez typowego dla
chorizo posmaku papryki - dla mnie bomba, choć jeśli miałabym zdecydować -
fuet czy
chorizo - miałabym duży dylemat :-)
Idąc dalej mijamy całe mnóstwo straganów owocowo-warzywnych i trafiamy na pojedyncze stoiska z serami. I przy serach pierwsze wielkie zaskoczenie - okazuje się bowiem, że wzorek z plecionej trawy
esparto (Lygeum spartum, Stipa tenacissima), który tak lubię na
manchego i który, jak do tej pory myślałam, jest jego cechą charakterystyczną - pojawia się na bardzo wielu innych serach, na pewno zauważyłam go na
castellano i na
zamorano (oba owcze w typie
manchego), powiem że było to swego rodzaju rozczarowanie, cóż.. Ale
manchego nadal uwielbiam i stawiam chyba na pierwszym miejscu wśród twardych serów! Koszyka z
esparto niestety nie udało mi się zdobyć, nie wiem, czy jest to w ogóle możliwe (pewnie jest, pewnie w innym regionie..) - niestety, czasu na poszukiwania miałam niewiele, na tyle niewiele, że nie zdążyłam również spróbować katalońskiego koziego
mató - wniosek jest jeden, trzeba tam wrócić.
Serce targu to stoiska z rybami i owocami morza - i znów mogę rozpływać się w zachwytach, owoce morza bowiem bardzo lubię, a nieczęsto nadarza się okazja by jeść tak świeże, pyszne i tanie owoce morza jak w czasie tej podróży. Właściwie chyba nie napiszę o tych straganach nic więcej, bo przy takiej ilości wszelkiego dobra głupieję z radości i tracę jakikolwiek obiektywny stosunek do tego, co widzę :-), dodam może tylko, że niewątpliwą atrakcją tej części targu były stoiska z szaszłykami, smażonymi na bieżąco z najświeższych ośmiorniczek, krewetek
etc - pychota.
Idźmy dalej. Wokół morskiego kręgu, wśród straganów owocowo-warzywnych porozrzucane są również stoiska z orzechami (moją uwagę przykuwały głównie trawiasto zielone, niesolone pistacje i tzw.
chufas - migdały ziemne -
Cyperus esculentus - będące głównym składnikiem orszady), z oliwami i przyprawami (szafran z La Manchy!), z jajkami (kilka rodzajów, niestety z pieczątkami, ale wyglądały bardzo malowniczo), ze słodyczami (różne cuda zatopione w czekoladzie połamanej na nieregularne kawałki - od razu przyszedł mi na myśl
czekoladowy pomysł Marty Gessler, czekoladki,
turrony - również kataloński
Agramunt turrón z orzechami laskowymi), stoiska rzeźników czy pojedyncze, charakterystyczne stragany, jak choćby stragan starszego pana sprzedającego niezliczone suszone smakołyki - głównie grzyby, zioła, paprykę i pomidory. Grzyby mnie specjalnie nie fascynują, olbrzymi kosz wypełniony po brzegi suszonymi smardzami zrobił na mnie jednak naprawdę duże wrażenie - pewnie dlatego, że smardze są u nas tak niedostępne :-)
Na tyłach targu miejsce swe mają, nazwijmy to
fast-foody, czy
street-foody, w rzeczywistości jednak są to swego rodzaju małe bary, serwujące właściwie wszystko co da się przyrządzić na ruszcie lub na tak zwanej
planchy.
La plancha, czyli po prostu metalowa płyta, służąca bądź to do pieczenia bądź jedynie do podtrzymywania temperatury tego, co na niej położymy - w zależności od tego, jak mocno rozpalony jest pod nią ogień - nie jest raczej wynalazkiem hiszpańskim, bardzo jednak w Hiszpanii popularnym.
I już na koniec, choć pisać mogłabym jeszcze długo, ale jak sądzę - cierpliwość Czytelników ma swoje granice - to co obok przypraw i serów "kręci" mnie zawsze najbardziej, czyli.. a jakże - owoce i warzywa. W Katalonii ma się właśnie ku końcowi sezon na
calçots, długie białe cebule (zdjęcie jedenaste, w tle za ogórkami)- lokalnym zwyczajem jest
tzw. calçotada czyli masowe wyjazdy za miasto w celu grillowania
calçots i wcinania ich z sosem
romesco (połączone z obowiązkowym ubrudzeniem się tymże sosem od stóp do głów) -
calçots można więc kupić wszędzie, można też spróbować ich
a la plancha na targu. Trwa również sezon na karczochy (karczochowe pole - pod palmami :) - to zresztą pierwsze, co widzimy zmierzając z lotniska w kierunku centrum Barcelony), które piecze się również z
calçotami - mam zamiar podjąć próbę wyhodowania
calçots na polskiej ziemi, w końcu to cebula, powinna dać radę.. Jeśli mowa o warzywach to dodam jeszcze, że absolutnie oczarował mnie stragan z tysiącem odmian ziemniaków - starannie poukładanych, opisanych, ach! Owoce zaś to jeszcze inna historia - mówi się, że
La Boqueria to targ turystyczny - powiem szczerze - byłam również na dwóch innych, nieturystycznych targach i w porównaniu z nimi ową "turystyczność"
Boquerii, dostrzec można, jak mi się wydaje, jedynie w przypadku owoców - tzn. soki ze świeżych owoców opisywane bywają tu po angielsku (o naszych przygodach językowo-kulinarnych napiszę jeszcze przy innej okazji..). Nie wydaje mi się by turyści masowo kupowali jagnięce podroby lub wielkie świeże ryby, ceny zaś są takie same jak na innych targach.. A wracając do owoców - hiszpańskie truskawki w Hiszpanii są lepsze niż hiszpańskie truskawki w Polsce, jednak w niczym nie dorównują truskawkom ze Środkowej Europy :-), a poza tym bajka - wszystko śliczne, słodkie i w większości miejscowe (wyjątek stanowiło stoisko z owocami z Kostaryki, na którym zakupiłam nie-wiadomo-co, co po powrocie do domu zidentyfikowałam jako
kolczoch jadalny i wszelkie owoce jagodowe sprowadzane głównie z Holandii - ceny horrendalne). I tu - jak sądzę - należy już kończyć.. Miał być jeszcze kataloński przepis - jednak w związku z tym, że notka rozrosła się i tak do niemałych rozmiarów - przepis będzie kiedy indziej. Dziś leniwie i wspominkowo :-)















