Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ze Środkowej Europy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ze Środkowej Europy. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Bublanina

Drożdżowe albo kruche. Najlepiej z kruszonką. I z wanilią. I z cytrynową skórką. No i z masłem, nie inaczej. To lubię. I zupełnie nie wiem, czemu tak bardzo uparłam się, żeby zrobić coś jadalnego z ciasta, do którego chyba nigdy nie czułam większego sentymentu, z ciasta bez masła, bez kruszonki,  które nie widziało drożdży. Choć może, jeśli mowa o sentymentach, to nawet coś w tym jest, bo gdy wreszcie , za trzecim podejściem, ciasto zaczęło mi smakować, uświadomiłam sobie, że przepis to niemal ten sam (no dobrze, bardzo podobny ;-)) , z którego lat temu ileś tam, w końcówce ciepłego sierpnia, piekłam babeczki, które wcinaliśmy  w pustawym nieco budynku wydziału filologiczno-historycznego w mieście na północy czekając na pewien chyba dość ważny i, jak się potem okazało, całkiem miły egzamin. Nie pomyliłam się lat temu ileś tam, pisząc, że smak ten będzie mi się chyba już na zawsze kojarzyć z owym ciepłym, sierpniowym przedpołudniem, pustawym nieco budynkiem.. :-)


W każdym razie: bublanina to kolejny pomysł z czeskiej kuchni, placek bardzo letni, bo bardzo szybki i z owocami, może nie jakiś szałowy, ale całkiem spoko, zwłaszcza jeśli dodać do niego cytrynowej skórki. I wanilii. A najlepiej jeszcze i kruszonkę! Choć czy to jeszcze będzie bublanina? ;-)

Bublanina z czerwonymi porzeczkami - przepis z Magazynu Hospodářskych Novin:

2 kubki mąki (tzw. półgrubej czyli zbliżonej do krupczatki)
1 kubek cukru (w tym 2 łyżki domowego cukru z wanilią)
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 kubek mleka
2 jajka
0,5 kubka oleju
skórka otarta z 1 dużej cytryny
+ czerwona porzeczka
+ cukier puder do oprószenia

Suche składniki wymieszać w jednej misce, mokre w drugiej, połączyć. Ciasto wylać na dużą blachę (tzw. sernikową), ułożyć na nim porzeczki, piec na złoto w 180'C (ok. 25 min.). Lekko przestudzić, oprószyć cukrem pudrem. Na upalne lato :-)

PS. Owocowy placek jak nakazuje tradycja piekłam z Alcią, Anitką, Basią i Madzią, miało być jagodowo więc dodam, że z jagodami (a w Małopolsce z borówkami ;-)) bublanina będzie równie pyszna! :) Dziewczyny, dziękuję! I do następnego :-)

wtorek, 21 kwietnia 2015

Pokrzywy, nádivka

- Spróbujesz?
- Takie bardzo przednówkowe to danie..
- Hmm?
- Suche bułki i pokrzywy..

Nádivka to w Czechach danie głównie wielkanocne, choć bywa podawana również na co dzień jako dodatek do mięsa. Zresztą, jako karlovarský knedlík (czyli to samo tylko gotowane), występuje jako příloha wcale nie tak rzadko. Najkrócej mówiąc to suche bułki (lub - rzecz jasna - rohliki) i zioła sklejone jajkami i upieczone. Pisałam już kiedyś o nádivce w wersji mięsnej, o nádivce z wędzonką, na wywarze mięsnym, dziś czas na nádivkę w wersji wege. Przyznam szczerze, że choć zapach wędzonki uwielbiam i mięsa raz na jakiś czas nie odmawiam, to arcywiosenna, ziołowa, jarska nádivka skradła moje serce ;)

Nádivka to danie  wiosenne, to danie, w którym pierwsze skrzypce grają świeże, młode, przearomatyczne zioła: obowiązkowo pokrzywa, poza tym tradycyjnie: bluszczyk kurdybanek i szczawik, ale nada się właściwie wszystko, co zielone. Osobiście uwielbiam wyraźną nutę szałwii.
W tym roku szczęśliwie śnieg końcem kwietnia już nie zalega (doskonale pamiętam, że przed dwoma laty, gdy pisałam o nádivce po raz pierwszy, śnieg stopniał tuż przed majowym weekendem, resztki śniegu w lasach znajdowaliśmy jeszcze w maju ;-)) więc nie ma problemu, by przetrzebić z pokrzyw grządki bądź wybrać się na pokrzywowe zbiory na łąkę. Podwójna przyjemność :-)

Dodam jeszcze, że skojarzenie z Semmelknodel lub, jeszcze bardziej, z Serviettenknodel, które się pewnie części z Czytelników nasuwa jest zupełnie nieprzypadkowe i jak najbardziej trafne. Wspomniany wcześniej karlovarský knedlík to dokładnie to samo danie, a ośmielę się twierdzić, że bezmięsna nádivka to po prostu upieczony knedlík (choć być może korzenie obu dań są inne, nádivka np. niegdyś zawierała  dodatek głowizny, stąd też inna jej nazwa - hlavička).

W tej wersji nádivka urzeka swoim aromatem, zapach ziół unosi się w kuchni w czasie siekania, w czasie pieczenia i jeszcze długo, długo później, ziołami pachną ręce, dodajcie do tego zapach ciepłego pszennego pieczywa - bajka :-)

Nádivka - z grubsza za Basią:

7-8 suchych kajzerek (mogą być naprawdę suche, niemal jak na tartą bułkę)
300 ml mleka
50 ml śmietany
5 jajek
zioła (tym razem dałam duuużo pokrzyw, czosnek niedźwiedzi, troszkę mniszka i innych chwastów z ogrodu + solidną szczyptę suszonej i otartej w palcach szałwii) - jak najwięcej, duża miska, ze 2-3 pęczki lub ok. 200 g
50 g masła (rozpuszczonego lub po prostu miękkiego)
sól
czarny pieprz

Bułki pokroić w średnią kostkę, namoczyć w mleku i śmietanie (kilka-kilkanaście minut), wymieszać delikatnie z posiekanymi grubo ziołami. Jajka lekko ubić z masłem, doprawić solą, pieprzem. Bułki i zioła wymieszać z masą jajeczną, przełożyć do formy (dowolnej, ja lubię piec nádivku w keksówce), piec 40-45 min. w 180'C. Jeść na ciepło, na zimno, najlepiej na powietrzu :-)



czwartek, 12 lutego 2015

Pączki bardzo dobre

Niemal dokładnie 3 lata temu pisałam o faworkach, o faworków smażeniu, górach mąki, litrach tłuszczu i zastępach leciutkich, kruchutkich faworków, które pojawiały się w domu dziadków w okolicach Tłustego Czwartku. Babcia bowiem odkąd pamiętam karnawałowo specjalizuje się w faworkach, pączki natomiast to domena babcinej siostry, cioci Karolci. Ciocia rok w rok ustawia na krześle sporą misę, zagniata ciasto i góry mąki (bo przecież wiadomo, z mniej niż kila mąki rąk brudzić..), jajek, masła zamienia na pączki. Przepis na te pączki to przepis z jakiejś starej książki, mam przed oczami okładkę, ale za nic nie wymyślę, kto jest autorem ani co to za książka, pewnie jakaś Kuchnia polska, po prostu. Ciasto w każdym razie jest bardzo delikatne, lejące, nie ma mowy o zagniataniu go na blacie, jedyna opcja to wyrabianie w misie (mam zresztą wrażenie, że siostry lubują się w tego typu ciastach, makowiec babci to też ciasto, że "bez kija nie podchodź" :D).

Kilka lat temu trafiłam na przepis konkurencyjny dla pączków cioci Karoli, przepis na pączki bardzo dobre Maryi Disslowej. Pączkowa rewelacja! Wiem to już od dawna, że jeśli chodzi o ciasto drożdżowe to Basi mogę wierzyć w 200%, jak na prawdziwą miłośniczkę ciast drożdżowych przystało, Basia piecze same drożdżowe perełki, w dodatku skórka cytrynowa w przepisie, no ach.. :-) Więc gdy zobaczyłam u Basi pulchniutkie, złociutkie, oprószone cukrem pudrem pączki bardzo dobre, nie mogło być inaczej, smażyłam w mig :-) I smażę rok w rok :-)


Nie podejmę się oceniać, które z pączków są lepsze, jedne i drugie to prawdziwe mercedesy, żeby nie mieć dylematów, zwykle smażę pączki Disslowej a na te drugie wpadam do cioci :-) 
Jeśli jeszcze w tym roku nie smażyliście żadnych łakoci w głębokim tłuszczu, to namawiam gorąco, czym prędzej lećcie do kuchni szukać schowanego specjalnie na tą okazję słoiczka róży, ścierać skórkę cytrynową, oto przepis na wcale nie bardzo dobre, a doskonałe! pączki :-)

Pączki bardzo dobre Maryji Disslowej:

500 g mąki
25-30 g drożdży
6 żółtek,
80 g cukru
100 g masła
250 ml mleka
szczypta soli
1 łyżka rumu
skórka otarta z 1 cytryny
+ róża do nadziewania
+ cukier puder lub lukier

Z drożdży, odrobiny mąki i mleka zrobić rozczyn. Z żółtek i cukru utrzeć kogel-mogel, dodać mąkę, rozczyn, mleko, wymieszać, dodać miękkie masło, skórkę, rum, wymieszać, wyrobić gładkie, elastyczne ciasto (ok. 15 min.). Ciasto odstawić do wyrośnięcia. Odrywać nieduże porcje, rozgniatać na dłoni, nadziewać odrobiną róży, zlepiać dokładnie i formować pączki, układać na blacie złączeniem do dołu. Poczekać ok. 30 min. aż pączki się napuszą, w tym czasie można zacząć rozgrzewać tłuszcz (do tłuszczu można dodać kapkę spirytusu bądź rumu). Pączki smażyć partiami, z jednej strony pod pokrywką, z drugiej strony odkryte (do tłuszczu wkładamy pączki odwrotnie niż leżały na blacie, czyli złączeniem do góry). Osączyć z tłuszczu, polukrować albo pocukrować i już :-) Tzn. i wcinać ;-)

środa, 4 lutego 2015

Boží milosti

Szukając informacji, skąd wzięła się nazwa czeskich faworków, czyli tytułowych božích milosti, dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy. Np. tego, że słodkości te smażono nie tylko z okazji karnawału i ostatków (albo jak kto woli mięsopustu i zapustów - znacie kogoś, kto używa jeszcze tych nazw?), ale też na Wielkanoc. Oraz tego, że pełen kosz božích milosti (razem z kurą i rosołem z tejże), zanoszono dla wzmocnienia i nabrania sił kobiecie, która właśnie urodziła dziecko. I tego, skąd wzięła się nazwa polskich božích milosti, czyli faworków* :-) Ale skąd wzięła się nazwa czeskich faworków, czyli božích milosti, tego akurat się nie dowiedziałam. Jedyne w miarę przekonujące wyjaśnienie, na które trafiłam, to takie, że nazwa ta (po polsku to dosłownie boże łaski, boża litość) oznaczać może odpuszczenie wszystkich nieprzyzwoitości, na które człowiek w czasie karnawału, czyli w czasie, kiedy wszystko wolno, sobie pozwala :-)

Także jeśli macie ochotę nieprzyzwoicie poobjadać się smażonymi łakociami, to myślę, że te będą idealne! ;-)


Boží milosti, to nic innego jak czeska wersja faworków (czyli chrustu). Zazwyczaj mają kształt przeróżnie ponacinanych prostokątów (najczęściej chyba w paski lub z dziurką w środku, ale np. tu można zobaczyć faworkowe ptaszki). Przepisy, na które trafiłam, różnią się między sobą minimalnie, od polskich faworków natomiast różnią się przede wszystkim nieco mniejszą ilością żółtek/jajek, przez co, wydaje mi się, są nieco mniej delikatne. Rewelacyjnym dodatkiem natomiast jest wg mnie skórka cytrynowa i rum, bardzo polecam. Autorka książki ... Ale máma to vařila líp, z której korzystałam, wspomina też o karnawałowych różach, przygotowywanych z tego samego ciasta, dokładnie takich samych jak karnawałowe róże v Polsku :-)

Boží milosti (przepis Kamili Skopove):

250 g mąki (półgrubej/średniej)
30 g masła
2 żółtka
1 jajko
sok i skórka z 1 cytryny
2 łyżki rumu
szczypta soli
+ tłuszcz do smażenia
+ cukier puder

Ze wszystkich składników zagnieść i wyrobić (albo wytłuc wałkiem) gładkie i elastyczne ciasto. Rozwałkować cieniuteńko, wykrawać radełkiem czworokąty, każdy czworokąt ponacinać lub zrobić dziurki. Smażyć w głębokim tłuszczu na jasno-złoto, jeszcze ciepłe oprószyć cukrem pudrem. I wcinać :-)

*Przy okazji polecam śliczny czeski blog Laskominy od Maryny, na którym znajdziecie m.in. faworkowy wpis :-)

wtorek, 13 stycznia 2015

Kołaczyki

Dobrego,
łagodnego
2015
:-)

Cieszę się strasznie, że Nowy Rok, Nowy Rok po tak długiej przerwie zaczynamy właśnie tak. Bo gotowanie cieszy, ale gotowanie na 4, na 6 czy jeszcze więcej rąk to o wiele wiele więcej. Jak mówią Dziewczyny: "byle razem!":-) Kołaczyki, na które zapraszam dziś z Basią i Eweliną, piekłyśmy po raz pierwszy na 4 ręce u Basi w Pradze, dzisiejsza powtórka już na rąk 6, bo i z Ewelinką, trochę bardziej wirtualna, ale i to dobre, byle razem :-)



A i kołaczyki są wspaniałe. To czeskie maleńkie drożdżowe ciasteczka, takie na 1-2 gryzy, ale wyjątkowe, bogate, wyśmienite, nie do podrobienia. Maleńkie ciasteczka, a każde ciasteczko nadziane serem, ozdobione powidłem i posypane kruszonką (jeszcze tylko lukier i cukier puder i będzie pełnia szczęścia ;)). Doskonałe cytrynowe drożdżowe, na dobry Nowy Rok :-)

Svatební koláčky (wg. Marie Janku Sandtnerove i przepisu z HN):

250 g mąki
10 g drożdży
0,5 szkl. mleka
50 g masła
50 g cukru 
wanilia
skórka otarta z cytryny
1 żółtko + 1 żółtko i odrobina mleka do posmarowania kołaczyków

Nadzienie I:
250 g białego tłustego sera
100 g cukru

Nadzienie II:
powidło węgierkowe

Kruszonka:
100 g mąki
50 g masła
25 g cukru

Zrobić rozczyn drożdżowy, dodać go do mąki, cukru, przypraw, mleka i masła, zagnieść i wyrobić gładkie elastyczne ciasto, odstawić do wyrośnięcia. W tym czasie przygotować nadzienie. Twaróg zetrzeć na tarce lub rozdziobać widelcem, wymieszać z cukrem (można oczywiście zmielić, ale to dodatkowe sprzęty do mycia ;)). Z ciasta formować maleńkie kuleczki, każdą nadziewać twarogiem, układać na blasze i delikatnie rozpłaszczać. W każdym placuszku zrobić dziurkę, posmarować całość żółtkiem rozbełtanym z mlekiem, ozdobić odrobiną powidła, posypać kruszonką, piec na złoto (niecałe 20 min.) w 180'C. Przedobre i razem :-)

Basiu, Ewelinko, dzięki wielkie i do następnego :-)))



wtorek, 18 lutego 2014

Bigos

Więc bigos. Gotuję bigos przy dobrych wiatrach raz do roku i nie uznaję drogi na skróty. Jeśli kogoś odrzucają przepisy zawierające więcej niż 5 składników, proszę przewinąć, na dole są zdjęcia ;) - w tym przepisie składników jest blisko 25. No i gotuje się minimum 3 dni. I trzeba ubrudzić 4 garnki i patelnię. I ze dwie miski. I deski do krojenia. I trzeba dużo i drobno kroić! I szatkować. A i w dodatku "śmierdzi" kapustą i cebulą. No. Ale warto :-)

Bigos gotuję na kapuście białej i kiszonej - mniej więcej pół na pół. Kiszoną mam zawsze własną więc znam mniej więcej jej kwaśność, nie płuczę jej, dodam, że kapustę kisi się u nas z kminkiem - podobno to nie jest jakoś szczególnie popularne więc jak ktoś ma inną to można sobie kminek dopisać do listy składników. Z zasady do bigosu nie dodaję czystej wody. Kapusty duszę w wywarach - kiszoną - "świątecznie", w grzybowym, białą zaś w wywarze z wędzonych żeberek. Jeśli nie mam wędzonych żeberek, wywar gotuję na wędzonych kościach albo choćby i wędzonym boczku (choć boczek akurat najmniej mi tu leży, bo jest zwykle jednak pierońsko słony). Całość duszę na alkoholu - raczej mocnym, dla zaostrzenia smaku (+ oczywiście wywary spod kapusty). Fajna jest śliwowica, tym razem spróbowałam nalewki na śliwkach.
Jeśli chodzi o mięso to różnie - lubię jeśli w bigosie znajdzie się choć trochę dziczyzny, koniecznie kaczka, reszta dowolnie - zwykle jest to kawałek wieprzowiny, choć wołowina albo jagnięcina/baranina też byłaby nie do pogardzenia. I możliwie jak najlepsza kiełbasa, najfajniej jeśli znajdzie się jakaś przyzwoita podsuszana, jałowcowa, albo z dodatkiem dziczyzny (choć na "myśliwskie" nie ma co się nabierać, są zwykle w 100% świńskie), wiejska, ideał to oczywiście domowa. No i owoce. Lubię owocowe nuty w potrawach, w bigosie sprawdzają się rewelacyjnie - koniecznie wędzone węgierki (kalifornijki na siłę przejdą, choć nie wiem czy nie zastąpiłabym ich jednak rodzynkami..), przyjemne są suszone gruszki, dla podkreślenia smaków - świeże jabłko. Przyprawy dość proste - pieprz, ziele, koniecznie jałowiec (sporo, ale jak to z jałowcem, trzeba uważać żeby nie przegiąć), zioła "bigosowe" - czyli majeranek, tymianek i cząber. Do tego oczywiście sól, choć dosalam bliżej końca duszenia - w bigosie jest tyle smaków i aromatów że naprawdę ważne żeby nie zabić tych smaków solą. Ewentualnie (na zdjęciu i w liście składników nie ma), jeśli bigos wyjdzie zbyt kwaśny, dosładzam odrobiną miodu. Aha, mięsa, cebulkę i kiełbasę podsmażam na ptasim tłuszczu, kaczym lub gęsim, jeśli nie miałabym tego tłuszczu, postawiłabym pewnie na wieprzowe skwarki, olej niekoniecznie, ale ten bigos naprawdę nie jest tłusty, to dodatkowy aromat. No i tyle, do roboty :-)

Bigos:

1 l kapusty kiszonej (u mnie domowa, kiszona z kminkiem, więc do składników można dopisać i kminek)
1 główka kapusty białej
1-2 kacze nogi (mogą być pieczone)
1/2 kg dziczyzny (tym razem dzik, bodajże karczek)
1/2 kg wieprzowiny
pasek wędzonych żeberek
1 pętko jak najlepszej kiełbasy (najlepiej podsuszanej, np. jałowcowej)
2 cebule
3-4 ząbki czosnku
kilka łyżek gęsiego lub kaczego smalcu
solidna garść suszonych grzybów (prawdziwki, podgrzybki, koźlaki)
solidna garść wędzonych węgierek
garść suszonych gruszek
liście laurowe - min. 10
czarny pieprz w ziarnach - dużo, garść
ziele angielskie - sporo, z 16 ziaren
jałowiec - też nie żałować, nawet i 24 szt. ;)
1 czubata łyżeczka suszonego majeranku
1 czubata łyżeczka suszonego tymianku (a jeszcze lepiej świeży)
1 czubata łyżeczka suszonego cząbru
1 jabłko (raczej kwaśne)
100 ml nalewki na śliwkach, śliwowicy, wódki, ew. wino (ok. 0,5 l)
sól (może być z odrobiną wędzonej)

Grzyby zalać wrzątkiem, odstawić do zmięknięcia, ugotować. W drugim garnku ugotować wędzone żeberka (do miękkości). Śliwki i gruszki zalać wrzątkiem. Białą kapustę drobno poszatkować. Mięsa pokroić w ok. 2 cm kostkę, obsmażyć na gęsim smalcu. Ugotowane grzyby i żeberka wyjąć z wywarów, wywary zachować. Do jednego garnka wrzucić kapustę kiszoną, do drugiego białą, kiszoną zalać gorącym wywarem z grzybów + liście laurowe, pieprz, ziele, jałowiec, białą - wywarem z wędzonych żeberek z takimi samymi przyprawami - obie podgotować (aż zmiękną),. Żeberka obrać z kości, grzyby, osączone śliwki i gruszki pokroić średnio drobno, grzyby dodać do gotującej się kiszonej kapusty. Gdy kapusta (obie kapusty) będzie miękka, w dużym (8 l) garnku układać warstwami: wymieszane kapusty doprawione ziołami (z wywarami i przyprawami), mięso, kapustę, mięso itd. Zacząć dusić. Drobno posiekać cebulę i czosnek, kiełbasę pokroić w kosteczkę - wszystko razem podsmażyć na złoto na gęsim smalcu, dorzucić do gara, dorzucić też śliwki i gruszki oraz pokrojone w kostkę lub starte jabłko - wymieszać. Całość podlać alkoholem, dusić, co jakiś czas mieszając, ok. 1 h. Schować do zimnego, kolejnego dnia wyjąć, pogotować, znów do zimnego i tak ze 3-4 dni. Warto :-)




PS. Długi przepis więc bez historyjek, zresztą co tu pisać o bigosie ;) Ale zdjęcia opisane :-)
PS.1. O bigosie piszemy dziś z Basią i Eweliną - strasznie się cieszę :)))

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Ischler Törtchen

Z torcikami z Bad Ischl po raz pierwszy spotkałam się lata temu w Serbii, choć wówczas nie miałam pojęcia, że  mają one cokolwiek wspólnego z austro-węgierskimi łakociami, którymi ponoć zajadał się Franz Josef. A nawet gdybym wiedziała to bym nie uwierzyła, ewentualnie zwątpiła w gust Najjaśniejszego, bo ciasteczka te delikatnie mówiąc były mało smaczne. Išleri, bo o nich mowa to jedne z serbskich świątecznych ciasteczek, w komercyjnym wydaniu dostępne jednak również przez cały rok i popularne mniej więcej tak jak nasze Delicje. I, jak już wspomniałam, dość wstrętne ;) Dwa biszkopto-podobne ciasteczka o aromacie całego bukietu tych E, których naprawdę nie mam ochoty jeść, z czego jedno oblane czekoladą i przełożone Eurocremem (łakoć, który mnie odrzuca i sztandarowy produkt serbskiego przemysłu cukierniczego - krem w dwóch kolorach - jasnym i ciemnym - jasny podobno waniliowy, ciemny orzechowy, jeden i drugi - właściwie tylko niemożebnie słodki ;-)).

Po latach znalazłam Išelske dortičky w Sandtnerce, mojej ulubionej czeskiej kuchařce, wyszperałam gdzieś przepis na išleri w dużo ciekawszej formie niż ta sklepowa, jednak dopiero, gdy całkiem nie tak dawno temu, dzięki Ptasi, trafiłam na Wiedeńską kuchnię Ciotki Herthy, a w niej na torciki z Bad Ischl, postanowiłam je wreszcie upiec. I oczywiście okazało się to strzałem w dziesiątkę - torciki z Bad Ischl są pyszne i, jak nie trudno się domyślić, niewiele mają wspólnego z ich przemysłową wersją. Przy okazji szperania w czeluściach internetu w poszukiwaniu informacji o torcikach trafiłam też na kilka ciekawostek, między innymi na taką, że w Bad Ischl właśnie miały miejsce zaręczyny cesarza Franciszka Józefa i (wówczas jeszcze nie) cesarzowej Sissi, co niewątpliwie podnosi atrakcyjność tych ciasteczek o kolejnych kilka punktów :-)
Ischler Törtchen to smakołyk bardzo elegancki choć tak naprawdę prosty, prosty w szlachetny sposób, nieprzekombinowany, taki w sam raz. To dwa kruche, maślano-migdałowe ciasteczka przełożone kremem bądź konfiturą, oblane czekoladą i udekorowane orzechami. Bardzo pyszny, idealny do kawy, najlepiej tej z chłopcem w tureckiej czapce w logo :-)

Ischler Törtchen, czyli torciki z Bad Ischl (za Tante Hertha Vienesse Kitchen i Sandtnerovą):

Ciastko:

250 g mąki
140 g masła
80 g cukru
40 g zmielonych migdałów
1 duże żółtko
1 łyżka mleka
40 g cukru pudru

Krem:

100 g cukru
3 żółtka
odrobina mielonej wanilii
1 łyżeczka rumu
20 g konfitury z czerwonej porzeczki
150 g uprażonych orzechów laskowych

lub:

100 ml ulubionej konfitury (najlepiej morelowej lub z czerwonej porzeczki, pomarańcze też sprawdziły się świetnie)

+ czekolada i masło w proporcjach ok: 3:2
+ orzechy do dekoracji (u mnie pistacje)
Z mąki, masła, migdałów, cukru, żółtka i mleka zagnieść ciasto kruche, schłodzić, rozwałkować, wycinać kółka 6 cm, schłodzić, upiec na złoto 12-15 min. w 180'C. Przygotować krem: z żółtek, cukru i rumu utrzeć gęsty, puszysty kogel-mogel (można na parze), połączyć z konfiturą i uprażonymi, posikanymi orzechami. Składać po dwa ciasteczka przekładając konfiturą lub kremem, oblać glazurą czekoladową, udekorować. Podać na białych talerzykach i czuć się jak na wczasach w Bad Ischl ;-) 

 PS. Ciasteczka piekłyśmy razem z Madzią - Tili, Madzia jakiś czas temu ochrzciła mnie ciasteczkowym potworem (choć oficjalnie twierdzi że mistrzynią ;)) więc nie miałam wyjścia, musiałam zmusić Ją do wspólnego pieczenia.. ciasteczek oczywiście ;-) Madzia, dzięki wielkie za przemiłe, kuchenno-wirtualne czwartkowe popołudnie :-)

sobota, 30 listopada 2013

Z goździkami i cynamonem - rodzynkowe półksiężyce

Przy okazji Korzennego Tygodnia Ptasi naszła mnie pewna wątpliwość - czy imbir jest przyprawą korzenną? Właściwie pytanie to pojawiało się w mojej głowie nie raz i nie dwa, tym razem nie chodziło jednak tylko i wyłącznie o przyporządkowanie imbiru do grupy takich czy innych przypraw, ale też o to, czy imbirowe ciastka nadają się na Korzenny Tydzień czy jednak niekoniecznie. Ptasia imbir zatwierdziła, wikipedia również, ta sama wikipedia zasiała jednak ziarno niepewności w kwestii tego, co to w ogóle są te przyprawy korzenne - wśród wymienionych tam korzeni znalazł się bowiem np. majeranek a nie znalazł kumin, który intuicyjnie zawsze jak najbardziej kwalifikowałam do korzennych. 

Jak wiadomo, wiki najbardziej rzetelnym źródłem wiedzy nie jest, zaczęłam więc drążyć i szukać, przewertowanie wszystkich dostępnych źródeł oraz internetu pozwoliło mi poznać historię wypraw odkrywczych w XVI w, historię transportu przypraw korzennych do Europy, historię użytkowania tychże na ziemiach polskich i europejskich, historię niemal każdego pieprzon*go ziarnka pieprzu powiedziłabym wręcz, historii określenia "przyprawy korzenne" jednak jak nie znałam, tak i nie poznałam. Przez moment wydawało mi się, że doznałam olśnienia - konkretnie w momencie, gdy przypomniały mi się biedne dzieci ze starych baśni, które musiały się żywić korzonkami oraz moja Babcia mówiąca, że jeszcze trochę dobrobytu a będziemy jeść tylko korzonki - pomyślałam wówczas, że korzonki to oczywiście nie tylko korzenie a po prostu rośliny, więc przyprawy korzenne to po prostu przyprawy pochodzenia roślinnego ale nie zioła - radość trwała jednak tylko do momentu otwarcia Compendium Ferculorum. Dzieło to bowiem kwalifikuje do korzeni, obok m.in. migdałów, cytryn, goździków, cynamonu, oliwek i cukru mączki również.. wędzony ozór oraz ostrygi. No i masz.

Więc może przyprawy korzenne to po prostu przyprawy o wspólnym pochodzeniu? O wspólnych korzeniach? Choć wspólny znaczyłoby by w tym przypadku jedynie tyle, że "nie stąd".. Choć jak słusznie zauważyła Ptasia, Compendium Ferculorum wylicza dobra, które dziś nazwalibyśmy towarami kolonialnymi po prostu. Zaś przyprawy korzenne dziś przeważnie są synonimem dla tzw. przypraw do piernika. No nie wiem, nie wiem :-) Nadal nie wiem - może Wy macie jakiś pomysł?
A do Korzennego Tygodnia dołączam z ciasteczkami o aromacie goździków. Z imbirowymi się zagapiłam, przyjdzie pewnie czas i na imbirowe, a te miałam gotowe, poza tym to goździkowe są moim zdaniem lepsze od imbirowych więc dziś dodajemy do ciastek goździki (i ewentualnie cynamon - choć przy tym się nie upieram, goździki wystarczą).  Goździki dodajemy do rodzynkowych półksiężyców - to jedne z czeskich vánočních cukroví - maleńkich ciasteczek wypiekanych w Czechach w szalonych ilościach na święta Bożego Narodzenia - jedne z pyszniejszych, choć chyba popularne nieco mniej niż vanilkové rohlíčky, medvědí tlapky, linecké cukroví czy owe imbirowe zázvorky - a pyszne - zamiast masła używamy do ich pieczenia rodzynek, aromatu nadaje cytrynowa skórka oraz wspomniane goździki i, jeśli ktoś lubi - cynamon, poza tym migdały - same smakołyki :-)

Hrozinkové půlměsičky - z przepisu Marie Janků Sandtnerové, wyjątkowo bez żadnych zmian:

50 g mąki
skórka otarta z 1 cytryny
140 g cukru pudru
140 g migdałów
70 g rodzynek
2 żółtka
goździki
cynamon

+ lukier z cukru pudru i soku cytrynowego

Migdały obrać** i zmielić z cukrem pudrem. Rodzynki zmielić (w maszynce do mięsa lub w blenderze najłatwiej, jeśli są bardzo wysuszone warto je trochę namoczyć). Ze wszystkich składników zagnieść lekko lepkie ciasto, rozwałkować cieniutko, szklanką bądź foremką wykrawać* półksiężyce, piec na lekko złoto w 180'C (ok. 8-10 min.). Po przestygnięciu polukrować lekkim lukrem ukręconym z cukru pudru i soku z cytryny. Pyszne :-)
*jeśli ciasto lepi się bardzo mocno to warto już rozwałkowane schłodzić chwilę w zamrażalniku.
** po krótkiej rozmowie z Gospodarną N., stwierdzam, że nawet niekoniecznie, te ciastka i tak nie są białe.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Dukátové buchtičky s vanilkovým krémem

- Wiesz jak kawka się cieszyła z okrucholca?
- Hmm?
- Taką zeschniętą resztkę jej dałem.
- Okrucholca?
- No tego czeskiego placka, co piekłaś..

I tym sposobem dukátové buchtičky stały się okrucholcem*. Bo podobno brzmi po czesku. Po zastanowieniu stwierdzam, że owszem, brzmi po czesku i nawet lepiej niż dukátové buchtičky. Właściwie to każdy czeski placek jest teraz czeskim okrucholcem. Z akcentem na "o".  O właśnie tak :-)

A ów okrucholec-prototyp, czyli tytułowe dukátové buchtičky to nic innego jak buchty (o których pisze dziś Basia) w mini wydaniu, małe bułeczki, do odrywania, w wersji regularnej zwykle nadziewane (powidłami, makiem, serem), w wersji mini raczej nieodłącznie z sosem - Sandtnerová jako dodatek do buchtiček poleca vinnou pěnu (czyli zabaglione, ale mistrz zabaglione jest tylko jeden, więc ja się za to nie łapię ;-)), bądź vanilkový krém czyli najzwyklejszy pod słońcem domowy budyń. W wersji stołówkowej zaś, bo wspomnieć należy, że dukátové buchtičky to podobno lubiany bardzo deser ze słowackich i czeskich szkolnych stołówek, kuchni obozowych, kolonijnych itd, podawany rzecz jasna z budyniem waniliowym z torebki - jeden z czesko-słowackich smaków dzieciństwa.

Dukátové buchtičky znane są oczywiście w całych Austro-Węgrzech, znane jako Buchteln mit Vanillensoße, zresztą słowo Buchteln, obok Powidl oraz Sliwowitz to jedne z podstawowych czeskich zapożyczeń w austriackiej wersji niemieckiego. Nawet jakiś czas temu Bobik M. występował z pogadanką o wdzięcznym temacie Buchten mit Powidl, czyli co Austria zawdzięcza Czechom? Na południu Polski buchty również się przytrafiają, u mnie na Północy - nie spotkałam.. :-)
Dukátové buchtičky piekłam z przepisu niezastąpionej Sandtnerové, przepis jak zawsze doskonały, zmieniłam jedynie ilość cukru (podwoiłam, ekhem..), cóż, ja lubię słodkie słodkie. Świetne są z sosem, świetne są bez sosu - w obu wersjach z całego serca polecam nie zapominać o rumie**, niekoniecznie tuzemským.. :-)

Dukátové buchtičky s vanilkovým krémem (zwane również okrucholcem) - za Marie Janků Sandterovą a przepis na krem to po prostu przepis na budyń:

Ciasto:

300 g mąki (luksusowa + krupczatka w proporcjach 1:2)
15 g drożdży
50 g masła
3 żółtka
60 g cukru
130 ml mleka
skórka otarta z jednej cytryny
2 łyżki rumu
rodzynki
+ dodatkowe rozpuszczone masło, ok. 50 g

Krem:

350 ml mleka
3 żółtka
30-50 g cukru pudru
wanilia
+ ew. 1 łyżka mąki bądź skrobii 

Rodzynki namoczyć w rumie (idealnie kilka dni wcześniej). Z drożdży, części mleka, mąki i cukru zrobić rozczyn. Masło utrzeć z resztą cukru i żółtkami, dodać mąkę, rozczyn i resztę mleka, skórkę cytrynową, wyrobić gładkie ciasto***. Odstawić do wyrośnięcia. Wyrośnięte ciasto podzielić na 2 części, rozwałkować dwa placki, wielkości mniej więcej formy, w której będziemy piec, jeden z placków posypać osączonymi z rumu rodzynkami, położyć na wierzch drugi, zlepić. Z placków wycinać kieliszkiem kółka albo pokroić ciasto nożem na małe bułeczki. Można też całość zagnieść z rodzynkami, uformować wałki i pokroić je na bułeczki. Każdą z bułeczek posmarować dobrze rozpuszczonym masłem, układać jedna obok drugiej w formie, odstawić do wyrośnięcia. Piec ok. 20 min. w 180'C (do zezłocenia). Przed podaniem oprószyć cukrem pudrem.

Z żółtek i cukru pudru ukręcić biały, puszysty kogel-mogel. Mleko zagotować z wanilią (ziarenka wcześniej wyskrobać do mleka). Wyjąć łupkę, wrzącym mlekiem, wciąż ubijając zalać kogel-mogel, postawić na gazie i nadal ubijając gotować do zgęstnienia. Zestawić z ognia, ubijać aż do przestudzenia masy. Jeśli chcemy dodać mąkę, dodajemy ją do kogla-mogla.

Bułeczki podawać z kremem, zajadać, no i tyle :-)

*wszystkie prawa zastrzeżone, a więc właściwie okrucholec® (a kawka jakby ktoś pytał, to ptaszek-kawka) ;-)
**można tak jak ja namoczyć w rumie rodzynki, można dodać rum do ciasta, można do sosu..
*** Ciasto jest okrutnie lepkie i mokre, czasem wręcz lejące, przypomina mi bardzo drożdżowe ciasto, które robiło się (i jeszcze co jakiś czas robi) w moim rodzinnym domu - pozostaje więc wyrabiać je warząchwią bądź kijem (jak mój Dziadziu makowce), bądź odstawić na jakieś 30 min. do autolizy i dopiero wtedy dobrze zagnieść. Ja trzymam się hasła belive in gluten, poza tym lubię wyrabiać drożdżowe rękoma, więc praktykuję opcję drugą, łyżką wyrabiam jedynie babę Neli.

wtorek, 12 listopada 2013

Marcińskie rogale

Najlepiej smakuje to co je się raz do roku oraz to co jest możliwie najbardziej niedostępne. Wiadomo. Marcińskie rogale muszą więc smakować wprost rewelacyjnie. No o tym to wiedziałam doskonale od dawna, choć po raz pierwszy jadłam je wczoraj. Kiedyś już nawet zdobyłam ten biały mak, ale jakoś tuż po Marcinie i zamiast schować i na rok zapomnieć, upiekłam z niego ciasteczka i z rogali znowu nici. A w tym roku upiekłam. Właściwie to myślałam głównie o gęsi (pyyysznej), ale taki wyjątkowy, gęsi obiad nie mógłby się przecież obyć bez deseru, więc rogale były oczywistą oczywistością.

No i w ten sposób okazało, że zupełnie niezamierzenie świętowałam wczoraj narodowe święto. Choć może czyjeś imieniny? Chyba jednak imieniny, patriotka ze mnie średnia. Zresztą to święto jakoś tak niespecjalnie ma szczęście do daty - ciemno, buro i ponuro, wciśnięte między inne święta. Dobrze, że przypomnieliśmy sobie o gęsi i o św. Marcinie. I że wróciło świętomarcińskie wino. I że rogale ruszyły w Polskę, choć te jedyne oryginalne, wiadomo, tylko w Poznaniu. Odkąd pamiętam zawsze niezmiernie podobały mi się czeskie sezonowe hody, husi hody również, więc z gęsiny na Marcina cieszę się niezmiernie i mam nadzieję, że zagości na naszych jesiennych stołach na dłużej. No i nie obrażę się jeśli będzie odrobinę łatwiej dostępna.. :-)

Ale dziś o rogalach - które jak się okazuje są tradycją nie tylko poznańską. U czeskiej Sandtnerove również znajdziemy przepis na martinské podkovy, drożdżowe rogale, z nadzieniem dla odmiany z czarnego maku*, miodu i korzennych przypraw, widać Marcin gubił podkowy po całym świecie.. :-)
Tegoroczne marcińskie rogale piekłam z przepisu, który podała Lo, przepis pochodzi "ze źródła" czyli z jednej z poznańskich cukierni, które uzyskały certyfikat Kapituły Poznańskiego Tradycyjnego Rogala Świętomarcińskiego. Oryginalna receptura dopuszcza podobno użycie margaryny i orzeszków arachidowych, moje normy tego nie dopuszczają** ;-) więc rogale piekłam, jak podała Lo, na maśle i z orzechami włoskimi. Mimo, że tradycyjnych receptów lubię się trzymać dość ściśle, pozwoliłam sobie wtrącić tym razem swoje 3 grosze, czyli: dałam mniej masła - tak naprawdę to dlatego, że akurat tylko tyle miałam w domu, a że rogale piekłam w święto to wszystkie sklepy były zamknięte ;) - zmiana jednak IMO in plus (ciasto wyszło naprawdę leciutkie i listkowało się jak należy), poza tym, ponieważ nie używam w kuchni olejków do ciast a esencji migdałowej nie mam, dla nadania aromatu użyłam kilku utłuczonych gorzkich migdałów, dodatkowo też pomacerowałam rodzynki użyte do nadzienia w amaretto. Poznański przepis przewiduje użycie okruchów biszkoptowych, własnego biszkopta nie chciało mi się piec, kupiłam gotowe, ale miały tak ohydny sztuczny zapach, że zrezygnowałam z dodawania ich w takich ilościach jak stanowi przepis, znalazłam w szafce jakieś stare, wyschnięte amaretti (o których jak widzę pisałam dokładnie przed rokiem) i dorzuciłam je zamiast części biszkoptów - zmiany wyszły chyba rogalom na dobre :-)

Marcińskie rogale - przepis z cukierni Piotra Koperskiego z Poznania, ze wskazówkami Lo (i z moimi zmianami) - 16 sztuk:

Ciasto półfrancuskie:

25 g drożdży
500 g mąki pszennej typ 500
60 g cukru
60 g masła
2 jajka
200 ml mleka
szczypta soli
+ 250 g masła

Nadzienie:

300 g białego maku
300 g cukru
60 g orzechów włoskich
60 g kandyzowanej skórki pomarańczowej***
60 g rodzynek namoczonych w kilku łyżkach amaretto (najlepiej na kilka dni przed pieczeniem)
9 gorzkich migdałów
150 g domowych amaretti (albo przyzwoitych biszkoptów)

50 g masła
2 jajka (lub 1 jajko + 1 żółtko)

+ lukier
+ orzechy włoskie

Z drożdży, części mleka, mąki i cukru zrobić rozczyn, mąkę wymieszać z cukrem i solą, rozetrzeć lekko z masłem (60 g), dodać rozczyn, jajka i resztę mleka, wyrobić gładkie ciasto, odstawić na 1 h do wyrośnięcia. Ciasto rozwałkować na prostokąt grubości ok. 1 cm, na 2/3 prostokąta rozsmarować 250 g masła. Złożyć na 3 części (jak list), najpierw część bez masła do 1/3, potem pozostałą 1/3. Zawinąć w folię, odłożyć do lodówki na 30 min. Po 30 min. ponownie rozwałkować na prostokąt, ponownie złożyć (tak samo), schłodzić, powtórzyć jeszcze 2 razy. Składamy zawsze po dłuższym boku, więc przed każdym wałkowaniem ciasto obracamy o 90' (krótszy bok z poprzedniego wałkowania ma stać się dłuższym po kolejnym wałkowaniu). Gotowe ciasto zwinąć szczelnie w folię i schłodzić przez noc w lodówce.

Mak namoczyć na noc w gorącej wodzie, rano dobrze odsączyć, zmielić z cukrem, gorzkimi migdałami, częścią orzechów i amaretti. Dodać pozostałe posiekane orzechy, skórkę pomarańczową i osączone rodzynki, jajko, miękkie masło, dobrze wymieszać. Jeśli masa jest bardzo gęsta można dodać dodatkowe jajko, jeśli zbyt rzadka - trochę pokruszonych amaretti.

Schłodzone przez noc ciasto podzielić na dwie części, każdą rozwałkować na długi prostokąt grubości 0,5 cm. Pokroić na trójkąty o podstawie ok. 10 cm (oryginalne rogale są chyba zwijane trzykrotnie, ja robiłam nieco mniejsze). Na każdy trójkąt nałożyć nadzienie (wygodnie za pomocą worka cukierniczego), zawinąć kawałek od podstawy, naciąć na ok. 2-3 cm, zwinąć rogala, rozciągając go tak by część nadzienia była widoczna na zewnątrz (polecam obejrzeć doskonałe zdjęcia Lo z instrukcją zwijania). Odstawić do podrośnięcia, piec ok. 20 min. w 190'C (do zezłocenia).

Lekko przestudzić, polukrować (cukier puder + woda, proporcje wedle uznania), posypać posiekanymi orzechami. Marcin mówi, że pyszne :-)
*kilka dni temu Ptasia pokazywała rogale marcińskie z czarnym makiem, widać wcale nie takie nietradycyjne :-)
**nie mam zupełnie nic do orzeszków arachidowych w ogóle, ale jeśli mają być erzacem to mam.
***drobniutko posiekaną skórkę pomarańczową bez albedo gotuję w syropie z równych ilości cukru i wody do momentu aż stanie się miękka i szklista.

PS. Ach i jeszcze Orzechowy Tydzień Anitki i Eli, no przecież :-)

poniedziałek, 25 marca 2013

Velikonoční nádivka

Był słoneczny marcowy poranek. Jak pięknie - pomyślała M. otwierając szeroko okno. Włożyła kolorową wiosenną sukienkę, lekki płaszcz i czerwone pantofle, które przez kilka miesięcy czekały cierpliwie na ciepłe dni i wybrała się na rynek po coś zielonego na obiad. Po drodze mijała ogródki, w których niebieściły się już pierwsze cebulice, złociły pierwiosnki a sasanki zaczynały powoli rozwijać pąki, jak pięknie - pomyślała znowu. Na rynku kupiła duży pęczek pietruszki, różowiutkie rzodkiewki i pęczek pierońsko ostrej ruskiej dymki. Wróciła do domu, zmieniła buty i pobiegła za miasto poszukać młodych pokrzyw, na obiad będzie nádivka i pyszna wiosenna surówka z nowalijek. Na łące narwała pokrzywy, a na skraju lasu znalazła młode listki szczawiku zajęczego. Wśród suchych, zeszłorocznych liści ścielących się wciąż między drzewami wypatrzyła fioletowe główki przylaszczek, jak pięknie - pomyślała tego dnia po raz kolejny.

A potem.. tak, tak, obudziła się. Otworzyła szeroko okno, zatrzęsła się z zimna i pomyślała coś zgoła innego. Włączyła komputer i przepis na wielkanocną nádivkę zaczęła od słów: weź łopatę i spróbuj ukopać spod metra śniegu cokolwiek zielonego..

Nádivka to danie wiosenne, w Czeskiej Republice - wielkanocne, do jej przygotowania używa się bowiem pierwszych, wiosennych ziół, przede wszystkim młodej pokrzyw. Co prawda twierdzenie, iż nádivka jest  zielonym akcentem na świątecznym stole, w kontekście zdjęć nádivki żółtej od bułki i jajek bądź różowej od mięsa, które przewijają się w czeskich pismach kulinarnych i w internecie, wydaje się nieco przesadzone, nic nie stoi na przeszkodzie, by własną nádivkę przygotować rzeczywiście zieloną, bądź zielono-żółtą, skoro za oknem tony bieli to niech choć na świątecznym stole będzie wiosennie! :-)
Nádivka to rodzaj knedla/klopsa (takie też nazwy nosi w krajach niemieckojęzycznych), który przygotowuje się z bułki, mięsa, jajek i świeżych ziół. Tradycyjnie mięs powinno być podobno 3 rodzaje*, ja ograniczyłam się do wędzonki, zresztą wersja zupełnie wegetariańska** jest moim zdaniem równie smaczna, choć czy tradycyjna to właściwie nie wiem. Tegoroczną piekłam z dodatkiem natki pietruszki, szałwii i szpinaku, gdy jednak ten meter śniegu wreszcie stopnieje - zróbcie koniecznie nádivkę z pokrzywą - nie ma sobie równych!

Velikonoční nádivka - na podst. przepisu pani Hrádkové (porcja 4-osobowa):

3 bułki (mogą być lekko czerstwe)
3 jajka
100 g wędzonki
1-1,5 szkl. wywaru z wędzonki
skórka otarta z 1/2 cytryny 
gałka muszkatołowa
sól
pieprz czarny
zielone (w tym roku: pietruszka, szałwia i szpinak lecz serdecznie polecam):
pęczek (duży) młodych pokrzyw
pęczek natki pietruszki
pęczek innych ziół (szczawik zajęczy, bluszczyk kurdybanek, szałwia)

Bułki pokroić w drobną kostkę, zalać wywarem. Wędzonkę podsmażyć, zioła posiekać drobno. Do namoczonych bułek dodać zioła, wędzonkę, skórkę cytrynową, jajka i przyprawy, dobrze wyrobić. Przełożyć do formy, piec w 170'C do zezłocenia (ok. 30 min.). Wiosennie!

*niegdyś w skład nádivki wchodziła też cielęca głowizna, stąd inna jej nazwa - hlavička.
**w której wywar zamieniamy mlekiem, a mięso większą porcją zieleniny :-)

PS. Dziś na wielkanocną nádivkę zaprasza również Basia - buruuberii!
    

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Vanilice

Vanillenkipferln, vanilkové rohlíčky, vanilin-roščići czy vanilkové rožky?
Medvědí tlapky, Bärentatzen a może šapice?
Linecké cukroví, linceri, linzer tézsta, linzer Augen?

Keksen, cukroví, keksići, maleńkie ciasteczka, tony masła, orzechów i cukru z wanilią. W naddunajskiej Europie tony maleńkich ciasteczek pieką na Święta, Austro-Węgry w adwencie pachną orzechami, wanilią i cytrynową skórką. I nieważne czy te Święta w grudniu czy w styczniu, nieważne w jakim języku mówią - wszędzie tam, gdzie blask Najjaśniejszego Pana cesarza Franciszka Józefa rozjaśniał mroki środkowoeuropejskiej zimy, ciasteczka pieką, chowają do pudełek i tłuką po łapach za podjadanie, gdy jeszcze nie czas. 

Dziś prawosławne Boże Narodzenie. Gdy wypytywałam serbskich znajomych o bożonarodzeniowe słodkości usłyszałam, że poza uštipkami serbskich słodyczy na Božić nie ma, wszystko jest niemieckie, ciasteczka i takie tam. W naddunajskiej Vojvodinie, jak w całych niegdysiejszych Austro-Węgrzech, ciasteczka i takie tam to rzecz jasna waniliowe rogaliczki, misie łapki i ciasteczka z Linzu, rum-kuglice, išleri czy breskvice również znajdują swoich miłośników, absolutnie obowiązkowe są jednak vanilice, maluteńkie, waniliowe kółeczka, przekładane morelami, łakocie na które każda rodzina ma babcin, starinski recept i nie bacząc na mody wypieka vanilice rok w rok jak i lat temu sto. 
Jak lat temu sto, czyli przede wszystkim na smalcu. Ileż to razy już powtórzyli: prave vanilice muszą być na smalcu! - nie zliczę. Przyjęłam do wiadomości i przemogłam się* wreszcie by upiec te prave  i niech już Im będzie: jest różnica. Ciasteczka pieczone na maśle są kruche, ciasteczka na smalcu rozpływają się w ustach, są zupełnie inne, czy lepsze - rzecz gustu. Osobiście tak samo lubię vanilice na maśle i vanilice na smalcu (a już najbardziej lubię vanilkové rohlíčky ale wpis o vanilicach to chyba nie miejsce na takie wyznania ;-)). Vanilice muszą być maleńkie i dość grube, wycina się je używając specjalnej wykrawaczki lub najbardziej tradycyjnej foremki, jaką znaleźć można pewnie w każdym domu czyli nakrętki z butelki po wódce. No i dżem, obowiązkowo morelowy, dobry, domowy dżem i mnóstwo czasu by setki tego drobiazgu owym dżemem przełożyć :-)

Vanilice - wedle przepisu z bloga Zaboravljene poslastice** (proporcje na ok. 70 podwójnych maleńkich ciasteczek):

125 g smalcu
125 g cukru
2 jajka
125 g mielonych orzechów (włoskich lub migdałów)
300 g mąki
+
3 łyżki dobrego morelowego dżemu
cukier puder wymieszany z cukrem z wanilią

Smalec (w temp. pokojowej) wymieszać z cukrem i jajkami na gładką masę. Dodać zmielone orzechy oraz mąkę, wyrobić miękkie ciasto (ilość mąki może być nieco mniejsza/większa niż 300 g, ciasto ma być gładkie i odchodzić od ręki pozostając zarazem bardzo miękkim). Schłodzić w lodówce, rozwałkować niezbyt cienko (min. 5 mm), kieliszkiem bądź nakrętką wycinać maleńkie kółka (2-3 cm), piec  ok.5 min. w 200'C, na blado-złoto. Jeszcze ciepłe przełożyć dżemem morelowym (można ułatwić sobie sprawę używając torebki/rękawa cukierniczego) i obtoczyć w cukrze z wanilią, odstawić na dzień-dwa by lekko nawilgły. Na Święta kiedy by nie były, na zimę, przepyszne!
 
* Nie mam obsesji na temat tłuszczu i nie uważam, że odrobina smalcu musi natychmiast wywołać incydent wieńcowy - zwyczajnie go jednak nie lubię.
** To najpiękniejszy serbski blog o kuchni jaki znam! Autorka, Maxivida piecze tytułowe zapomniane łakocie z zeszytu swojej babci Spomenki i prababci Ružy, przy każdym przepisie zamieszcza fotografie owego zeszytu, historie domowe, wspaniałości!

wtorek, 2 października 2012

Z suszonymi węgierkami i kremem z kwaśnej śmietany - miodownik

Oscypek?
Olej rzepakowy?
Łącka śliwowica? 
Kaszubska truskawka?
A może coś kiszonego, może coś z fermentowanej mąki?

Jaki smak Waszym zdaniem mógłby kojarzyć się z Polską?

W 1001 Foods You Must Try Before You Die, niezwykłym przewodniku po najbardziej ekscytujących smakach całego świata, kraj nad Wisłą, kraj wódki i brzozy jak mawia Makłowicz Robert, reprezentują ćwikła, oscypek, kabanos, kaszanka i wędzonka krotoszyńska. Wybór kontrowersyjny (pewnie każdy byłby kontrowersyjny..), pogdybać jednak zawsze można, nie raz i nie dwa zastanawiałam się więc, co też ja wybrałabym do takiego zestawienia.

Czy taka na przykład suszona węgierka nie byłaby dobrym pomysłem?

W 1001 Foods.. suszone śliwki również znalazły swoje miejsce, mowa o prunes d'Agen* czyli suszonych śliwkach z Agen - jak piszą autorzy, Anglo-saxoni traktują suszone śliwki niemal jedynie jak lekarstwo, Francuzi uważają je za klejnot w koronie francuskiej gastronomii. Cóż, w tym wypadku zdecydowanie bliżej mi do opcji francuskiej :-) Gdy mowa zaś u suszonych węgierkach, nie mam najmniejszych wątpliwości, to klejnot wśród bakalii, to coś więcej niż zwykła suszona śliwka - węgierka wśród śliwek to jak medjool, król wśród daktyli. Przychodzi mi do głowy jeszcze kilka "poetyckich" porównań, ale chyba nie jestem w tym zbyt dobra, całkiem nieźle wychodzi mi jednak gotowanie z suszonymi węgierkami, czas więc na przepis.

Przepis na miodownik z suszonymi śliwkami znalazłam zupełnym przypadkiem na jakimś rosyjskim forum kulinarnym, szukałam jeśli mnie pamięć nie myli, informacji na temat rodzajów śmietany w rosyjskiej kuchni, trafiłam na opis placka z lwowskiej cukierni o nazwie Cukiernia po prostu - placka, który ujął mnie dodatkiem черносливu właśnie, dodatkiem suszonych śliwek w masie na bazie kwaśnej śmietany. I choć oficjalnie nie lubię tortów, ciast z kremami, przekładańców itp, to медовик с черносливом, w Cukierni serwowany pod nazwą Львівський пляцок, upiekłam od razu - to był hit zeszłej jesieni, to jest hit jesieni tegorocznej, z suszonymi węgierkami, oczywiście :-) 
Placek lwowski to nic innego jak kilka warstw ciasta miodowego (przygotowywanego podobnie jak piernik, bez dodatku korzennych przypraw jedynie) przełożonych rewelacyjnym kremem z kwaśnej śmietany z dodatkiem posiekanych suszonych węgierek. Z "kalifornijkami" oczywiście również wyjdzie, myślę jednak że naprawdę warto wybrać się na rynek i poszukać węgierek albo po prostu kilo węgierek ususzyć - różnica  jest niesamowita!

Placek lwowski, czyli miodownik z kremem z kwaśnej śmietany i suszonymi węgierkami - przepis LEOcooker z drobnymi zmianami:

Ciasto:

60 g masła
1 szkl. cukru (najlepiej pudru - szybciej się rozpuści)
3 czubate łyżki miodu
3 jajka
2 łyżeczki sody
ok. 3,5 szkl. mąki

Krem:

300 g kwaśnej śmietany 22%
1 jajko
120 g  cukru
200 g masła
(ew. 2 łyżki mąki)

+ suszone (bez dymu tym razem) węgierki

Ciasto: Masło rozpuścić z miodem, nie zdejmując z ognia dodawać partiami cukier, podgrzewać i mieszać do rozpuszczenia cukru. Zdjąć z ognia, lekko przestudzić. Do ciepłej ale nie gorącej masy, cały czas mieszając dodawać jajka (po jednym). Garnek postawić znów na ogniu i podgrzewać masę przez kilka minut (4-5). Dodać sodę, wymieszać, poczekać aż masa się spieni i zwiększy objętość. Cały czas podgrzewając dodawać stopniowo mąkę (ok. 2 szkl.), dobrze wymieszać. Zdjąć z garnek z ognia, wyrabiać ciasto dodając resztę mąki (możliwe że wystarczy 2,5-3 szkl., ciasto ma być miękkie ale nie lepić się do rąk). Podzielić na 3 lub więcej części i póki ciepłe rozwałkować na dowolnej wielkości i grubości placki, piec  na złoto (6-8 min.) w 200'C.

Posiekać węgierki.

Krem: Masło utrzeć. Śmietanę wymieszać z jajkiem i cukrem (i ewentualnie z mąką), podgrzewać na kąpieli wodnej aż masa lekko zgęstnieje (jeśli dodamy mąkę - masa powinna mieć konsystencję lekkiego budyniu, bez mąki będzie nieco luźniejsza ale i tak odrobinę zgęstnieje). Lekko przestudzoną masę śmietanową utrzeć z masłem (będzie bardzo rzadka), wstawić do lodówki na 1-2 h. Schłodzoną masę wymieszać z posiekanymi śliwkami i przełożyć nią miodowe placki (koniecznie w tortownicy). Gotowe ciasto schłodzić w lodówce przez min. 12 h. Posypać cukrem pudrem. Znika zanim zdążymy się obejrzeć :-)

I jeszcze moje uwagi do przepisu: 

1. ciasto: Autor przepisu poleca całą operację wykonać na kąpieli wodnej, co oczywiście gwarantuje, że nic się nie przypali, nie zwarzy etc, rozpuszczanie takiej ilości cukru w maśle trwa jednak strasznie długo i mówiąc szczerze - mi brakuje do tego cierpliwości (za pierwszym razem robiłam ten placek używając cukru kryształu i rozpuszczając go na kąpieli wodnej - poddałam się po ok. 30 min. ;)) - spokojnie można wszystko zrobić bezpośrednio na (bardzo wolnym) ogniu, studząc lekko masę przed dodaniem jajek i uważając by w końcowej fazie nie przypalić mąki. Jeśli jednak ktoś ma "ciężką rękę" do kontrolowania płomienia to rzeczywiście - polecam gar z wodą  :-)

2. masa: LEOcooker sugeruje dodatek mąki, ja jej nie dodaję - masło wg mnie wystarczająco "ściska" krem, jeśli ktoś jednak ma obawy, że krem będzie zbyt rzadki może spokojnie mąkę dodać.

 * Prunes czy pruneaux? Nie znam francuskiego, ale w przypadku suszonych śliwek zwykle spotykałam się ze słowem pruneau - romaniści drodzy, jak to jest z tymi śliwkami?

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Na kruchym spodzie - makaroniki z różą

It was my job, aged 5, to gather rose petals to make jam. Each day, together with the local bees, I carefully inspected the deep green, wild rose bushes around the house to search for any newly opened buds. I had to be patient and wait for the June sun to assert itself, and mountains wind to stop howling at the fragile, early summer days. Finally, one magic morning, a bush would wake up from its green sleep and large pink flowers would greet the rising sun.
Beata Zatorska, Rose Petal Jam

Opowieścią o czerwcowych porankach małej dziewczynki, opowieścią o róży zbieraniu rozpoczyna się magiczna książka. Rose Petal Jam Beaty Zatorskiej, bo o niej mowa, to książka niezwykła, najpiękniejsza książka o polskiej kuchni jaką do tej pory dane było mi czytać, oglądać.. Właściwie wystarczyło to, że autorka zdecydowała się zatytułować książkę o kuchni właśnie tak, Konfitura z płatków róży, wystarczył rzut oka na okładkę, bym wiedziała, że to będzie TA książka, jedna jedyna książka z przepisami z Polski, którą będę polecać każdemu. Lektura i oglądanie, podziwianie ciepłych, letnich fotografii (autorstwa Simona Targeta, męża autorki) tylko pogłębiły to przekonanie - naprawdę, nie widziałam jeszcze ładniej wydanej*, nie czytałam piękniej napisanej książki z przepisami, przepisami i historiami, bo tak brzmi podtytuł Rose Petal Jam - Recipies and Stories from Summer in Poland.

Bo książka ta to nie tylko przepisy (klasyczne, domowe), to również opowieści, historie rodzinne, wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w południowo-zachodniej Polsce i wrażenia autorki z pobytu w kraju po kilkudziesięciu latach nieobecności oraz wrażenia jej męża, który Polskę odwiedził po raz pierwszy. Pełne ciepłych uczuć historie, raz wzruszające, raz rozbawiające do łez, garstka przefiltrowanych przez wspomnienia informacji o miastach, miasteczkach, przyrodzie i zabytkach oraz historie kuchenne - kuchenne obrazki z dzieciństwa i migawki z odwiedzin po latach, wspaniała książka..

A róża? Kwitnie! W Małopolsce róża w pełni rozkwitu, na Mazurach pewnie niebawem rozwinie płatki (z tego miejsca uśmiecham się szeroko do mojej Mamy :-)) - czerwiec za pasem, więc czas na róży zbieranie, róży ucieranie, czas na smakołyki z różą w roli głównej!
Przed rokiem pisałam o makaronikach z różą, o klasycznych orzechowych makaronikach jakie znaleźć można w starych książkach kucharskich. Dziś makaroniki na kruchym spodzie - gdzieś przeczytałam, że to smakołyk krakowski, jak jest naprawdę - nie wiem, wiem jednak, że takie właśnie makaroniki - z różą i na kruchym spodzie w Krakowie były przed laty bardzo popularne, tak powiedziała mi Anitka***, a Anitka wie co mówi :-) Dodam jeszcze, że takie właśnie makaronki do dziś wypieka cukiernia Joasia, to żadna reklama, informacja jeno, upiec klasyczne makaroniki można w każdym piecu - w przeciwieństwie do współczesnych wariacji udają się zawsze i każdemu!

Makaroniki "krakowskie" - inspiracja: makaroniki z cukierni Joasia w Krakowie, przepis na podstawie tego przepisu na makaroniki Róży Makarewiczowej:

kruchy spód:
90 g masła
150 g mąki
50 g cukru
1 żółtko

makaronik:
100 g orzechów włoskich
100 g cukru pudru
1 białko


Ciasto zagnieść, schłodzić, cienko rozwałkować, podpiec w 190'C (ok. 15 min.). Orzechy drobniutko zmielić (razem z połową cukru). Ubić sztywną pianę z białek i reszty cukru, wymieszać ją bardzo delikatnie ze zmielonymi orzechami. Na przestudzonym spodzie rozprowadzić cienką warstwę róży oraz masę makaronikową, piec ok. 20 min. w 150-160'C. Po wystudzeniu pokroić w prostokąty. Pyszne, różane.
*Wychodzi na to, że robię tu dziś jakąś straszną reklamę, ale mówię z ręką na sercu - nie często trafia się na tak dopracowaną i po prostu ładną (format, papier, zdjęcia, czcionki, układ graficzny, nawet zakładki!) książkę o polskiej kuchni, co więcej forma idzie tu w parze z przepiękną treścią - o takiej książce można pisać tylko dobrze :-) Dodam jeszcze, że Rose Petal Jam przeczytałam do dziś już nie raz jeden (po raz pierwszy zeszłego lata**) i wracać do niej będę nie raz i nie dwa!
 ** Na szczęście autorka zapowiada kolejne tomy na kolejne pory roku, czekam niecierpliwie na Sugar Orange Peel i zimowe opowieści :-)
***Przepis Anitki jest nieco inny, ja pokombinowałam na własną rękę ze starymi przepisami - jak to się wszystko ma do oryginału - nie mam pojęcia. Pewnie oryginał był więcej niż jeden ;)

P.S. O Rose Petal Jam i makaronikach z różą pisze w tym tygodniu również Basia - buru, cytując Basię: czasem wychodzi na to ze sie mozna umowic bez umawiania! - polecam gorąco :-)

poniedziałek, 6 lutego 2012

Halušky s kyslou kapustou

(...) sto sześćdziesiąt parę stempli przez siedem lat i zdecydowana ich większość w „pasie ludności mieszanej”, w krainie, gdzie jedno wynika z drugiego bez przyczyny i z obojętnym dla całości skutkiem, w przestrzeni, gdzie strzygi wciąż jeszcze łączą się w pary z wilkołakami i wyobraźnia nie może zaznać spokoju, ponieważ tylko ona jest w stanie uporać się z chaosem tego, co niby widzialne, niby dotykalne i od biedy stwierdzone. Południe, południowy wschód... (...) Dobrze jest żyć w krainach nieoczywistych, ponieważ ich granice zawierają w sobie więcej przestrzeni, niż wskazuje geografia.
Andrzej Stasiuk, Jadąc do Babadag

Pamiętam taką chwilę, na grzbiecie Krzemieńca, kilka lat temu - na styku 3 granic, 3 języków, 2 alfabetów. W granicach 3 parków narodowych. Na styku 3 granic, sama granica wydawała się jeszcze bardziej abstrakcyjna niż ta wyrysowana na mapie - wszak, gdzie wzrokiem sięgnąć, ten sam krajobraz, lasy mieszane, krecia robota i wiatr. Południe, południowy wschód, Karpaty - 5 krajów, co najmniej drugie tyle kultur mających więcej wspólnego niż tego, co dzieli..

Halušky, hauszki, галушки, galuska, găluşcă - ta sama nazwa, 5 języków - nazwa słowiańska, na moje ucho wspomagane słownikiem - południowo-wschodnia właśnie, ze wschodnią końcówką. Halušky to narodowe danie kuchni słowackiej, te same halušky odnajdziemy we wszystkich chyba kuchniach Galicji, w kuchni słowackiej, węgierskiej, ukraińskiej, rumuńskiej, kuchniach rusińskich - kuchniach kultur karpackich chyba właśnie?

Z czego przygotowuje się halušky - to wcale nie takie oczywiste. Najczęściej - z tartych ziemniaków i mąki, ale są też wersje z jajem, z gotowanymi ziemniakami, z ziemniaczaną mąką, nawet i bez ziemniaków.. 100-200 lat temu przepisów na codzienne, proste jedzenie nie zapisywano, niestety, rzecz ma się jednak pewnie tak, jak z każdą kuchnią wiejską - było jajko, były halušky z jajkiem, jajka nie było, wystarczył krochmal, a przecież i nie od zawsze na tych terenach uprawia się ziemniaki. Halušky podaje się z bryndzą (nazwa z karpackiej gwary wołoskiej, jakby kto był ciekaw :-)), z kapustą, Robert Makłowicz wspomina o łemkowskich hauszkach omaszczonych jedynie skwarkami. Bardziej na południe spotkać można halušky jako dodatek do dań mięsnych, do paprykarzy.
Dziś zapraszam na halušky z kiszoną kapustą, z dodatkiem wędzonych węgierek - węgierek bardzo tutejszych, wędzonych węgierek, które uważam za prawdziwy skarb Małopolski. W programie o kuchni łemkowskiej Bobik Makłowicz gotował poza hauszkami, zupę z węgierek i suszonych grzybów, pomyślałam - czemu by nie dodać węgierek do halušek? Wyszła wersja nieklasyczna, ale wciąż jak najbardziej południowo-wschodnia, pyszna. Zapraszam też serdecznie do Alci, Anitki, Basi i Madzi - halušky gotowałyśmy w 5 kuchniach, w 5 pewnie wersjach (sama jestem ciekawa ;-)) - dziękuję Dziewczyny! :-)

Halušky s kyslou kapustou (z małopolskim akcentem) - dla 4 dobrze głodnych osób:

halušky - przepis bacy Jury (od Basi):

750g ziemniaków
250g mąki (krupczatka lub pół na pół pszenna + grysik)
1/2 łyżeczki soli

kapusta:

4-5 garści kiszonej kapusty
garstka wędzonych węgierek (akcent małopolski więc opcjonalnie)
mały kawałek wędzonego boczku lub wędzonej słoninki
1 łyżeczka cukru
listek laurowy
ziele angielskie
czarny pieprz - kilka kulek + solidna szczypta świeżo zmielonego
szczypta soli

Węgierki rozwarzyć w odrobinie wody (cca pół szklanki, może szklanka, ok. 10 min.) z cukrem*, dodać kapustę, listek, ziele, pieprz, dusić do miękka. Wyjąć na deskę, posiekać dość drobno (węgierki w razie potrzeby wypestkować). Na patelni podsmażyć drobno pokrojony boczek lub słonikę, dodać kapustę i śliwki, smażyć przez chwilę.

Ziemniaki zetrzeć na najdrobniejszych oczkach, osolić, dodać mąkę, zagnieść miękkie ciasto (z ziemniaków, jeśli są bardzo wodniste, można odlać trochę krochmalu). Halušky formować przecierając ciasto przez specjalne sitko bądź odcinając drobne kawałki ciasta z deseczki (albo po prostu łyżką), wrzucać prosto do osolonego wrzątku, gotować do wypłynięcia. Podawać z kapustą, doprawione świeżo zmielonym czarnym pieprzem. Na zimę doskonałe!

*Jeśli nie mamy wędzonych węgierek, nie zamieniajmy ich w żadnym razie na suszone śliwki kalifornijskie, uduśmy kapustę w wodzie jeno, dodajmy dla smaku suszone borowiki, podsmażmy cebulę, cokolwiek.
A jeżeli ktoś nie ma dostępu do węgierek a bardzo by chciał to proszę pisać, w komentarzu lub na mejla, jakkolwiek - może coś da się zrobić :-)

wtorek, 24 stycznia 2012

Kremówka

Na pewno w Nowym Sadzie, na pewno jakieś 7 lat temu. A chyba nawet potrafię podać dokładną datę? Dziewiętnastego sierpnia, przed siedmiu laty. Kolejne urodziny Natalii T. świętowaliśmy zajadając się kremówkami w Nowym Sadzie, w jednej z tych cukierni, o których na pewno tu jeszcze napiszę, wtedy właśnie, prawie 2000 km na południe od Polski, po raz pierwszy jadłam ciastko, które tu obrosło legendami - tak to bywa :-)

Ze słodyczami w serbskich cukierniach sprawa jest prosta - korzenie swe wywodzą albo z Orientu albo z Austro-Węgier. Odnośnie kremówek, zwanych tam krem-pitami wątpliwości więc nie ma żadnych, krem-pite* wyglądają bardzo po europejsku. I może właśnie dlatego dylematy: z Krakowa czy z Warszawy, cukiernik z Cracovii czy cukiernik z Wadowic nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia - wrzuciłam kremówkę razem z pischingerem, schnnenockeln czy strudlem do worka z napisem Austro-Węgry i już, tym razem wyjątkowo zaniechałam dociekań skąd pochodzi** :-) Słynne kremne rezine ze słoweńskiego Bledu, równie słynne kremšnite z Somboru nie różnią się w końcu prawie niczym od austriackich Cremmeschnitten, krakowskich kremówek czy krem-pity z serbskiej cukierni.

Jakoś w połowie grudnia Karolina napisała mi: Mam taki krakowsko-mieszczański pomysł, gdzie mogłbyśmy pójść i o tym nawet napisać (albo i nie, ale i tak zawsze chciałam tam pójść). Na słodko :) Nie wiem ile musiałabym myśleć, nie wpadłabym na to że myśli Karolina o Noworolu, kawiarni w sukiennicach, kawiarni z tradycjami, podobno pierwszej krakowskiej kawiarni w wiedeńskim stylu. Kawiarnie w wiedeńskim stylu kojarzą mi się z przestrzenią, marmurowymi stolikami, giętymi krzesłami i kawą Julius Meinl - trzy pierwsze cechy Noworolski jak najbardziej posiada, kawa zaś, choć nie "z chłopcem", to coś, co uważam, że w tym miejscu zasługuje na - co najmniej - wspomnienie, kawę bowiem podają w Noworolu wyśmienitą. I ponieważ wolę mówić o plusach dodatnich to o deserze nie wspomnę (choć Karoliny był podobno b. dobry!), dodam tylko że nie jadłam tam kremówki, a może to błąd, w końcu mój ulubieniec, Makłowicz Robert pisze: Porządną kremówkę zjesz w Krakowie u Noworolskiego. Może następnym razem, choć nie wiem czy szybko nastąpi, bo, gdybym miała pokusić się o krótki opis samej kawiarni powiedziałabym tak: jeśli nie masz co najmniej 60 lat lub nie jesteś niemieckim turystą, w ostateczności profesorem UJ, możesz poczuć się u Noworola trochę nie na miejscu. Chociaż dla samej kawy - warto***!
Idea ciastka składającego się głównie z kremu nigdy specjalnie mnie nie przekonywała, zapewne dlatego, że nie jestem miłośnikiem przekładańców z masami, tortów etc. Te serbskie okazały się jednak całkiem niezłe, w Krakowie też trafiłam na takie, które mogę zjeść ze smakiem, prawdziwym odkryciem okazała się jednak domowa kremówka z przepisu Pani J. Kremówki z cukierni to zazwyczaj przełożone kremem dwa cienkie płaty ciasta francuskiego (w Serbii strudlowego), domowe ciasto to zupełnie inna bajka - delikatnie listkujące się kruche, niezbyt słodkie, przepis-skarb, na szczęście nie zamknięty na trzy spusty w kajecie pani domu :-) I krem - krem od Basi, która na moje żale o zwarzonym kremie z przepisu z gazety, napisała: Najlepsze są sprawdzone przepisy i podała przepis swojej Mamy - najlepszy :-)

Kremówka, wcale nie jak z cukierni (przepis na ciasto - z kajecika Pani J., przepis na krem - od Basi):

ciasto:

2-2,5 szkl. mąki krupczatki****
1 kostka masła (stara kostka - 250 g)
3 łyżki kwaśnej śmietany
3 żółtka
szczypta soli, szczypta cukru

krem:

1 szkl. cukru + 1-2 łyżki cukru z wanilią
3 łyżki mąki
150 g masła
4 żółtka
1/2 l mleka

+ cukier puder

Ciasto: mąkę (z solą i cukrem) posiekać dokładnie z zimnym masłem, dodać zimną śmietanę i żółtka, zagnieść szybko ciasto, dobrze schłodzić (najlepiej przez noc). Rozwałkować cienko na placek wielkości podwójnej dużej blachy, przekroić na pół, upiec w 200'C, ostudzić.

Krem: Cukier i cukier z wanilią wymieszać z mąką, utrzeć z masłem na bardzo gładką masę. Pod koniec wetrzeć żółtka. Do kremu powoli wlewać wrzące mleko, następnie całość gotować na wolnym ogniu cały czas mieszając, aż masa dobrze zgęstnieje. Przestudzonym kremem przełożyć płaty ciasta, schłodzić, posypać cukrem pudrem. Sprawdzone!
* Czyli pitą z kremem, w Serbii pita, to jak już kiedyś pisałam, każdy wypiek z cienkim ciastem.
**Bo może a nuż z Francji? ;-)
***A w dobrym towarzystwie warto zawsze - Karolina, dzięki! :-)
***zależy od tego jak gęstą mamy śmietanę, proporcje mają być takie by dało się zagnieść miękkie, ale nie klejące ciasto.

PS. Nawiązując do komentarza Karoliny dodam jeszcze moją odpowiedź na pytanie: iść czy nie iść - iść! Z odpowiednim nastawieniem - Noworolski to dla mnie nie miejsce do przesiadywania przez długie godziny, od tego mam Cafe Camelot czy Cafe Szafe odkrytą niedawno, kawiarnia Noworolskiego to jak całe Sukiennice, miejsce do odwiedzenia w ramach zwiedzania Krakowa, ot.

edit 11.07.2012: A jednak! Byłam w Noworolu po raz kolejny - tym razem spróbowałam owej zachwalanej kremówki i.. od dziś ja również będę ją zachwalać! Kremówki w kawiarni Noworolskiego są moi drodzy dokładnie takie jak powinny być, delikatne, maślane, odpowiednio słodkie - doskonałe! Kilka dni temu miałam też okazję skosztować słynnych kremówek w Wadowicach i cóż - spirytusowo-margarynowego smaku szybko nie zapomnę (choć, by być uczciwą, dodam, że części towarzystwa smakowało) - jeśli macie ochotę na kremówkę - do Noworola marsz :)