wtorek, 28 września 2010

Pomidorowa

Minął sierpień, minął wrzesień, znów październik
I już jesień rozpostarła melancholii srebrny woal
(...)
Addio pomidory
Addio ulubione
Słoneczka zachodzące za mój zimowy stół
Kabaret Starszych Panów, Addio pomidory

Kończy się wrzesień, kończą się pomidory. Te prawdziwe. Nie ma co się oszukiwać - na pomidory przyjdzie znów poczekać do sierpnia, a na długie, złe miesiące pozostają puszki i przeciery. Cóż poradzić - i tak lepsze to niż smutne, zimowe podróbki.

A dziś jeszcze taka pyszna pomidorowa..

Pomidorowa ze świeżych pomidorów to kolejny smak dzieciństwa i kolejna specjalność Babci*. Babcia nie uznaje zup rzadkich, zup w których nic nie pływa, a zupa bez zielonego to zupa bardzo licha - dlatego do letniej pomidorówki Babcia chyba od zawsze hojną ręką sypie natkę pietruszki, której ja kiedyś szczerze nie znosiłam. Pomidorowa ustępowała więc miejsca ukochanemu barszczowi (zabielanemu, słodkiemu, z dużą ilością buraczków, gęstemu, że łyżka staje) - do barszczu bowiem pietruszki Babcia nie sypała.. Kiedyś mój talerz pomidorowej obowiązkowo zdobił szlaczek z wyławianej natki, dziś sama szczodrze sypię pietruszkę do zupy - smaki podobno się zmieniają, chyba coś w tym jest.. A może lubię dziś natkę właśnie dlatego, że przywołuje wspomnienie tego dziecinnego szlaczka?

Maria Iwaszkiewiczowa w Gawędach o jedzeniu pisze o kucharzu, który tę samą pomidorówkę (z jednego garnka) podawał służbie - jako zupę pomidorową i państwu - jako fumée de tomates - tu zdecydowanie wybieram pomidorową - domową, ze świeżych pomidorów, z natką i kluseczkami. Najprostszą, najlepszą. Najlepsza pomidorowa (przepis Babci, składniki podzielone gdzieś przez 4**..):

5 dużych, dojrzałych pomidorów
3-4 marchewki
1/2 szkl. gęstej śmietany
garstka natki pietruszki
sól
świeżo zmielony czarny pieprz

Pomidory należy sparzyć wrzątkiem, obrać i pokroić jak bądź. Następnie wrzucić na patelnię lub do garnka, pogotować kilka-kilkanaście minut z odrobiną wody. W oddzielnym garnku ugotować lub udusić na maśle pokrojoną marchewkę. Podgotowane pomidory i marchew można przetrzeć przez sitko - Babcia nie przeciera, ja zazwyczaj tak - następnie dodać szklankę lub dwie wody i zabielić śmietaną - sposób na zabielanie figuruje w moim kajeciku jako sposób Pani Gregorczykowej - zabielać zupy nauczyła mnie przyjaciółka mojej Babci, która poradziła mi , by śmietanę zawsze dobrze osolić i rozrobić z kilkoma łyżkami zimnej wody*** i dopiero wówczas wlać do zupy. Działa, mogę ręczyć, że się nie warzy!
A wracając do pomidorowej: zabieloną zupę powoli zagotować, dodać drobniutko posiekaną natkę i kluski - domowy makaron byłby idealny, jeśli jednak domowego makaronu brak a nie chce mi się go gnieść - robię do pomidorowej kluseczki z lanego ciasta, czyli: 1 żółtko, 1 jajko, 4 łyżki mąki - zakręcić w kubku i z łyżki wlewać do gotującej się zupy małe kluski - pycha!*Mama natomiast jest ekspertem od pomidorowej-zimowej, z przecieru.
**Przepisy Babci przewidują ugoszczenie minimum pułku wojska, poza tym Babcia nie uznaje absolutnie żadnych pustych przestrzeni na talerzu - porcje nie do przejedzenia :-)
***myślę, że chodzi tu raczej o sól, a zimna woda jest elementem metafizycznym, ale pewności co do tego nie mam, zawsze zapominam spróbować bez wody..

środa, 22 września 2010

Powidła

Zaż też wadzi powidłek nadziałać, owoców nasuszyć, różyczek albo innych ziółek nasmażyć, wódeczek napalić? Wszystko to rozkosz, a krotofila, a dom wszystkiego pełen, co jest bardzo wielki przysmak ku rozkosznemu a spokojnemu żywotowi człowieka poczciwego.
Mikołaj Rej z Nagłowic, Żywot człowieka poczciwego

Koniec września to czas węgierkowych powideł, wrzesień bez smażenia powideł byłby mam wrażenie - nieważny. Wrzesień pachnie jesiennym ogniskiem, butwiejącymi liśćmi i smażonymi śliwkami właśnie - uwielbiam ten zapach!

Uwielbiam też samo powidło, tak jest od zawsze, od zawsze też powidło uchodzi za wielki rarytas - może nie aż tak wielki jak róża, ale jednak - i to niemal legendarne, żmudne, trzydniowe smażenie, i ten niesamowity smak - o nie, powidła węgierkowe to nie są zwyczajne, pierwsze lepsze przetwory, to prawdziwy przysmak.

Powidła lubiłam zawsze, a Babcia smażąca powidła przepisowo przez trzy dni urastała w moich oczach do rangi bohaterki, dodać jednak trzeba, że w dziecięcej wyobraźni smażenie powideł przez trzy dni oznaczało smażenie nieustanne - każdego dnia bez przerwy od rana do wieczora.
Dziś wiem, że powidła to żadna filozofia a radość wielka i frajda - i zimą kiedy otwieram słoiczek z pyszną zawartością, i końcem września - gdy niesamowicie aromatyczne powidło smażę - uwielbiam to!Składniki: węgierki
Wykonanie: smażymy!

I tak właściwie mógłby brzmieć dzisiejszy przepis, dodać jednak warto, że śliwki na powidło powinny być jak najsłodsze, super-dojrzałe, najlepsze takie, którym lekko już marszczy się skórka - smażymy przez 3 dni - pierwszego dnia wypestkowane węgierki wrzucamy do garnka, zalewamy odrobiną wrzątku i pozwalamy się gotować przez kilka godzin (nie mieszając). Gdy prawie cały płyn odparuje należy w garnku zamieszać, zdjąć z ognia i odstawić na min. 12 h. Po tym czasie znów zagotować, mieszając co jakiś czas pogotować 30-45 min., ostudzić, po 12 h powtórzyć, przełożyć gorące powidło do wyparzonych słoików i już!

P.S. A na deser węgierkowy placek - właściwie miał to być występ w Weekendowej Cukierni Poli i Carmelliny, ale.. W niedzielę rano wydrukowałam przepis z zamiarem wieczornego pieczenia, zanim jednak wieczór nastał, plany się pozmieniały i pieczenie przełożyłam na poniedziałek. A w poniedziałek.. zapomniałam o przepisie i z rozpędu upiekłam mój ulubiony placek śliwkowy "po czesku", czyli z makiem.. I z Weekendowej Cukierni na tę chwilę nici, ale placek jest pyszny, polecam bardzo. Tu Basia pisze dokładnie o co też z tymi śliwkami i makiem chodzi, ja mogę tylko potwierdzić - nie trafiłam w Czechach na śliwki bez maku ani razu - i nawet to rozumiem, bo połączenie jest wielce smakowite!P.S. 2. Jeśli już przy "czeskim" placku jesteśmy - zastanawiałam się kiedyś nad pochodzeniem słowa powidła - występuje ono i w polszczyźnie i w češtině i wiadomo tyle, że któryś język słowo to zapożyczył - polski z czeskiego lub czeski z polskiego - który jednak z którego? Nie wiadomo. Co więcej słowniki etymologiczne wskazują na zupełnie różne pochodzenie powideł - w polskich przeważa opinia, że słowo to pochodzi od czasownika po-wi-ć lub rzeczownika powidło oznaczającego wałek, którym to wałkiem śliwki się wije, słowniki czeskie natomiast wskazują na praidoeuropejskie słowo *pavitra, mające oznaczać czysty sok owocowy. Ot, powidłowa zagadka.

I tak to się w dzisiejszej notce zrobiło polsko-czesko, dodam więc jeszcze, że czeszczyzmów (jak to brzmi!) niemało też w cytacie z Pana Reja - co przed chwilą zauważyłam, cytat więc do notki jak znalazł :)

sobota, 18 września 2010

Gzik

Z moich obserwacji (bardzo licznych, bo aż 3-krotnych) wynika, że mieszkańcy Poznania i okolic lubią:
a) testować nie-poznaniaków ze znajomości poznańskiej gwary,
b) gzik - i z dużym prawdopodobieństwem słowo to w teście na znajomość gwary się pojawi.
Pojawi się też uśmiech i pewne rozmarzenie na twarzy tych, którzy wiedzą, czym ów gzik jest - i nie ma się czemu dziwić, bo gzik to prawdziwy przysmak, prze-pychota.

W ostatnich WO Marta Gessler pisze o śniadaniach. Pisze o śniadaniach zdrowych, o śniadaniach hotelowych, o kawałku bagietki popijanej wodą, pisze o białych różach i bułeczkach w szarych torebkach. Co do tego wszystkiego ma gzik? Ano gzik to takie śniadanie idealne.

Gzik to nic innego jak twaróg na słono - w wersji podstawowej, wedle mojej wiedzy, składa się z białego sera, śmietany i szczypiorku/cebulki i lubi występować w parze z pyrami (kolejne słówko z poznańskiego słownika). Gzik bez pyr natomiast (za to w "wersji 1.01" czyli wzbogaconej o różne wiosenno-letnie smakołyki) to od wiosny do jesieni jedno z moich ulubionych śniadań - takie niby nic ale czy trzeba więcej?
Gzik właściwie powinien pojawić się tu wiosną - w mojej ulubionej, mniej klasycznej wersji, zawiera wszak wszystko, co właśnie po długiej zimie cieszy najbardziej - rzodkiewkę i mnóstwo zielonego: szczypiorek, koperek, a od tego roku obowiązkowo świeżą miętę* - tak samo cieszy jednak i latem i wczesną jesienią - tak jak za twarogiem na słodko** nie przepadam, tak słony gzik mogłabym jeść na okrągło. Róbmy gzik aż do zimy!

Na każdą jedną osobę potrzebujemy:
100g twarogu
3 łyżki kwaśnej śmietany
3-4 rzodkiewki
solidna garść zielonego (zestaw podstawowy: szczypiorek - najlepiej z dymką, koperek, mięta, czasami dorzucam melisę, natkę pietruszki - co kto lubi)
sól

Co się da - posiekać, wymieszać z twarogiem i śmietaną. I już :-)
Smacznego!*Mięta i twaróg to podobno pomysł południowo-wschodni (mi wybitnie zasmakował w bulwioku, teraz już wrzucam miętę do sera prawie zawsze) - gzik z miętą to wobec tego taki południowo-wschodnio-środkowo-zachodni miks - na północnym wschodzie smakuje wybornie :D
**Twaróg na słodko w postaci sernika to inna bajka ;)

poniedziałek, 13 września 2010

Owoce i czekolada

Oto widzisz, znowu idzie jesień..
K. I. Gałczyński

Nie dalej niż dwa miesiące temu planowałam dopiero wakacyjne wojaże. Nie dalej niż przed kilkoma tygodniami siadywałam do późnych nocy przy ognisku - w sandałach i krótkich spodenkach, było gorąco. Nie dalej niż kilka dni temu zobaczyłam pierwsze żółte liście..

Idzie jesień, idzie raczej już nieodwołalnie, choć jeszcze nie chcę przyjąć tego do wiadomości to wiem, że przez najbliższe pół roku o upalnym lecie przypominać mi będzie jedynie sznurek bursztynków na ręce.. Nawet czasem tę jesień lubię, lubię kasztany, wrzos, lubię mój szary swetr, lubię okręcić szyję cieplejszym szalikiem, lubię - ale lato i tak lubię bardziej. Nic na to nie poradzę, wizja grzańców, zapachu przypraw korzennych i żurawiny, choć sympatyczna, nie jest jednak aż tak piękna jak skąpane w słońcu owoce. No to zamykam te owoce w słoiki - żeby przetrwać zimę!

Dżemy i konfitury to jedyne, co w kuchni od samego początku, od zawsze robię bez ścisłych przepisów. Tak jak gotując lub piekąc, przynajmniej za pierwszym razem, staram się w miarę trzymać proporcji - ważę, odmierzam dokładnie - tak przetwory od zawsze robię stosując mega-precyzyjną metodę pomiarową, tzn. 'na oko' i 'do smaku'. Jedyne na co uważam to by nie przesłodzić (zasada 1 kg owoców:1 kg cukru u mnie absolutnie nie obowiązuje), zazwyczaj do owoców dodaję kapkę jakiegoś alkoholu, przyprawy. Mam kilka swoich ulubionych pomysłów - wiśnie z rumem, żurawinę z winem i korzeniami, morele z rumem - od tego roku w stałym repertuarze znajdzie się pewnie jagodowe powidło z miętą i kardamonem, porzeczkowa galaretka Basi i Polkowe maliny z Porto - wszystkie wyśmienite!

Wyśmienite są też konfitury z dodatkiem czekolady.

Myśl o gruszkach w czekoladzie chodziła mi po głowie już od jakiegoś czasu, dokładnie od momentu, gdy spróbowałam ciemnej czekolady z dodatkiem migdałów i gruszek właśnie - realizacji doczekała się jednak dopiero teraz. Parę dni temu trafiłam na przepis Leonor z bloga Flagrante Delicia, przepis na gruszki bardzo czekoladowe - zmieniłam trochę dodatki i mogę powiedzieć jedno: delicja!

1 kg gruszek
150 g cukru
250 g ciemnej czekolady
sok z 1/2 cytryny
1/2 szkl. wody
skórka otarta z 1/2 cytryny
spora garść płatków migdałowych
solidna szczypta świeżo mielonego czarnego pieprzu

Gruszki pokroiłam na cieniutkie plasterki, zagotowałam syrop z wody, soku z cytryny i cukru i gotowałam w nim gruszki do momentu aż stały się szkliste a woda trochę odparowała. Dodałam skórkę cytrynową i pieprz oraz czekoladę, zagotowałam. Ostudziłam i schowałam na noc do lodówki. Następnego dnia uprażyłam na suchej patelni płatki migdałowe, gruszki z czekoladą zagotowałam i trzymałam na gazie do momentu aż osiągnęły temp. 105'C (ok. 45 min). Pod koniec gotowania dodałam uprażone migdały, przełożyłam dżem do wyparzonych słoików, zapasteryzowałam.
Myślę teraz, że można też płatki migdałowe przesmażyć w karmelu - żeby były jeszcze bardziej chrupiące i bardziej podobne do ulubionej czekolady - chyba niebawem to wypróbuję :-)
A druga czekoladowo-owocowa kompozycja to znany już dobrze i lubiany pomysł Bei (z moimi bardzo niewielkimi zmianami)- powidło śliwkowe z dodatkiem czekolady - gdy tylko przeczytałam listę składników wiedziałam, że to jest to! Dodatek suszonych śliwek macerowanych w rumie, ach.. :-)

400 g suszonych śliwek
900 g węgierek
50 ml rumu + 50 ml gorącej wody
50 g czekolady o zawartości min. 70% kakao
2 łyżki kakao
1/2 łyżeczki mielonych goździków
1/2 łyżeczki sproszkowanego imbiru
solidna szczypta kardamonu
solidna szczypta czarnego pieprzu
skórka otarta z 1/2 cytryny

Suszone śliwki pokroiłam i namoczyłam w rumie z wodą. Następnego dnia świeże węgierki wydrylowałam, pokroiłam, usmażyłam jak powidło z połową śliwek suszonych. Bea dodaje tu 250 g cukru trzinowego, ja z dodatku cukru zrezygnowałam w ogóle, bo miałam bardzo słodkie śliwki. Dodałam przyprawy, skórkę, czekoladę i kakao oraz pozostałe suszone śliwki, chwilę pogotowałam, przełożyłam do słoików, zapasteryzowałam. Hit!P.S. I bez osobnej notki, ale z rekomendacją - dla wyjątkowych czekoladożerców - tort mega-czekoladowy z przepisu Asi z Kwestii Smaku. Nie jestem zbyt tortowa, ale ten wyjątkowo polecam, jest naprawdę nadzwyczajny!
Tym, którzy nie lubią się z ciastem ucieranym polecam: 4 jajka, 100 g cukru, 100 g mąki, 3/4 łyżeczki proszku do pieczenia, 4 łyżki gorzkiego kakao, 50 g gorzkiej czekolady - upiec jak biszkopt, ale gwarantuje, że dzięki czekoladzie jest to biszkopt wybitny.I pamiętajcie o zasadzie 12 kroków czekocholika: Nigdy nie odchodź od czekolady na odległość większą niż 12 kroków.

czwartek, 9 września 2010

Szarlotka

Wprost nie wiadomo, co z nimi zrobić. Znajdujemy się w sytuacji robaczka z bajeczki Jana Brzechwy, który chciał koniecznie zjeść coś innego niż jabłka. Nie udało się. Nam także się nie uda.
Maria Iwaszkiewicz, Gawędy o jedzeniu

Tak to z tymi jabłkami jest. Nawet w latach nieurodzaju jabłek pełno i chyba ich jednak nie doceniamy. Przynajmniej ja na pewno nie doceniam - wyczekuję truskawek, jagód, porzeczek, a jabłka jakoś zawsze są i sięgam po nie właściwie tylko wtedy, gdy nic innego nie ma pod ręką. Przypuszczam, że gdyby pojawiały się raz w roku i tylko na trzy tygodnie, to co drugi dzień piekłabym/gotowała coś z jabłkami..

A przecież lubię je bardzo - kosztele, malinówki.. Jakaż to była radość, gdy w czasie spaceru nad jezioro odkryłam kosztelowe drzewo! No więc w ramach jabłkowej refleksji i rehabilitacji upiekłam szarlotkę. Od razu wyjaśnię - szarlotka to dla mnie każdy placek z jabłkami poza Apfelstrudlem. Wiem ze są jabłeczniki, apple pie i pewnie coś jeszcze, ale w domu zawsze mówiło się szarlotka i tak mi już zostało. A szarlotka właśnie - to pierwsze ciasto, jakie z dzieciństwa pamiętam, choć przyznam szczerze, że ta, pieczona przez Babcię do moich ulubionych ciast nie należy.. Szarlotka Babci jest mega-wysoka, na cieście, które właściwie nie wiem jak się nazywa (Babcia mówi 'ciasto na proszku') , z masą z gotowanych jabłek, czasem z cynamonem - no nie jest najgorsze, ale jednak, choć Babcia jest moją kulinarną idolką, to recepturę na szarlotkę opracowałam własną.

Zresztą chyba 'własna' to trochę za dużo powiedziane. Ot, ósemki jabłek ułożone między dwiema warstwami kruchego ciasta i upieczone. Jedynie przyprawy w "moim" stylu - kardamon w miejsce cynamonu, do posypania gruby cukier zamiast cukru pudru i jakiś owocowy, kwaskowy dodatek - raz jest to skórka z cytryny, raz kilka łyżek konfitury (morelowej, porzeczkowej) rozsmarowanej pod jabłka - niby nic a takie dobre! Mam wrażenie, że słowo prostota nie przypadkowo rymuje się z pychota :-)2 szkl. mąki
1/3 szkl. cukru
1/2 kostki masła
3 żółtka

1/2 kg jabłek
kardamon
skórka otarta z cytryny
ew. kilka łyżek kwaskowej konfitury

gruby cukier do posypania

Zagniatam ciasto, połowę wykładam na blachę (kwadratową), rozsmarowuję konfiturę, układam pokrojone w ósemki i oczyszczone z gniazd nasiennych jabłka obtoczone w kardamonie. Posypuję skórką z cytryny, na wierzch ścieram na grubych oczkach resztę ciasta, posypuję cukrem. Piekę na złoto w 180'C (25-30) min.

Entliczek-pentliczek, czerwony stoliczek
A na tym stoliczku pleciony koszyczek,
W koszyczku jabłuszko, w jabłuszku robaczek..

poniedziałek, 6 września 2010

Ajvar

Ajvar to jedno z pierwszych słów, jakich uczy się obcokrajowiec przyjeżdżający do Serbii. W każdym, nawet najmniejszym sklepiku można znaleźć co najmniej kilka jego rodzajów, popularny jest co najmniej tak, jak w Polsce przecier pomidorowy.

Podstawowe i obowiązkowe składniki ajvaru to: papryka, olej, sól i pieprz . Rzec by można - papryką Serbia stoi, a może i całe Bałkany i to właśnie papryka w ajvarze gra główną rolę. Musi być dojrzała i bardzo słodka, najlepiej z Banatu, najlepiej gatunku slonovo uvo lub kurtovska kapija. Jeśli chcemy przygotować ajvar w Polsce to z trzech* dostępnych gatunków (czerwona, żółta i zielona..) wybieramy czerwoną. Niektóre przepisy przewidują dodatek bakłażanów, wiele osób jednak twierdzi, iż z bakłażanów jest pindjur, ajvar tylko z papryki, a z papryki i bakłażanów jest nie-wiadomo-co, ni to ajvar ni to pindjur. Naturalnie każda kucharka zna najlepszy i jedyny słuszny przepis i nadmienić warto, że naprawdę często się ajvar w serbskich domach przygotowuje.

A robota to nie byle jaka - zważywszy na fakt, że większość gospodyń uważa, iż gotować ajvaru z mniej niż 20 kg papryki nie warto - tytaniczna wręcz. Paprykę bowiem trzeba najpierw upiec, po czym obrać i oczyścić z pestek. Następnie kroi się ją w drobniutką kostkę i gotuje z olejem przez co najmniej 2 godziny, nieustannie mieszając. Dlatego, gdzie tylko można, ajvar przygotowuje się, jak za dawnych czasów - na powietrzu i kolektywnie . Paprykę opieka się nad ogniem (roštilj - czyli 'grill, rożen' to kolejne ważne serbskie słowo), kroi i gotuje w wielkim kotle nad ogniskiem - dawniej przy gotowaniu ajvaru działały wspólnie kobiety mieszkające w jednej zadrudze**, dziś do wspólnego mieszania w garze zbierają się sąsiadki i koleżanki (tak, tak, żeńskie końcówki nie przypadkowe, równouprawnienie na Bałkany dociera bardzo powoli).

Ajvar jest bardzo pyszny, średnio ładny i zdecydowanie mało odżywczy.. Uprażona, wygotowana papryka utopiona w oleju i w dodatku pasteryzowana, w czasie obróbki oddaje chyba wszystko co w niej zdrowe. No cóż, dla tego smaku warto - w witaminy zaopatrzy nas najzwyklejsza cebula, że powtórzę za Marią Iwaszkiewiczową.Ajvar można przygotować w wersji ostrej (ljuti ajvar) - moim zdaniem zdecydowanie smaczniejszej - lub łagodnej (blagi ajvar) - do ostrego ajvaru dodaje się po jednej ostrej papryce (feferonce) na 1 kg słodkiej papryki. Je się go zazwyczaj z chlebem (jak konfiturę) lub jako sos do mięsa, w wersji mniej ortodoksyjnej może być świetną bazą pod pikantny sos do makaronu.

1 kg słodkiej papryki
1 ostra papryczka
100 ml oleju o neutralnym smaku
1 ząbek czosnku
sól
świeżo zmielony czarny pieprz
(+ sympatyczne towarzystwo do konwersacji podczas mieszania, w ostateczności może być też dobry film, audycja w radiu lub temat do przemyśleń..)

Paprykę piekę w 200'C aż do sczernienia skórki (ok. 20-30 min.), kilkakrotnie ją przewracając. Z natury nie jestem przesadnie ostrożna ani skłonna do przestrzegania - tu jednak powiem: ostrożnie! Papryka taka lubi "wybuchać" w ręku i można zarobić gorącą parą.. Po upieczeniu wrzucam papryki do foliowego woreczka, szczelnie zawiązuję i odkładam na kilkanaście-kilkadziesiąt minut, potem obieram, skórkę z takiej uparowanej papryki zdejmuje się bardzo lekko. Obrane papryki najlepiej odłożyć na noc na durszlak, żeby odciekła, będzie się krócej gotować. Następnego dnia należy paprykę rozdrobnić - tradycyjnie - krojąc ją w drobniutką kosteczkę lub bardziej nowocześnie - mieląc w maszynce do mięsa. Ja wybieram wersję pośrednią i siekam paprykę blenderem. Następnie do garnka z grubym dnem wlewam olej, wrzucam paprykę, przeciśnięty przez praskę czosnek, solę, pieprzę i gotuję cały czas mieszając. Ajvar jest gotowy, gdy łyżka, którą go mieszamy, zostawia na nim wyraźny ślad. Gorący ajvar można przełożyć do wyparzonych słoików, pasteryzować w piekarniku i przechowywać przez zimę. Z kilograma papryki otrzymamy ok. 250-300 g ajvaru. Sos do makaronu na bazie ajvaru (porcja 2-osobowa):

3 łyżki ostrego ajvaru
2 pomidory
kilka gałązek świeżego tymianku
łyżka kaparów
świeżo zmielony czarny pieprz

Ajvar podgrzewam na patelni (nie ma potrzeby używać oliwy), wrzucam obrane ze skórki i pokrojone pomidory, gotuję kilka minut do momentu aż odparuje nadmiar soku z pomidorów. Pod koniec gotowania dodaję kapary, łączę z makaronem (spaghetti), na talerzu posypuję listkami tymianku i świeżo zmielonym pieprzem. Pycha :)

*No dobrze, nie jest aż tak źle, ostatnio, co widać na zdjęciu, udało mi się kupić nawet słodką, podłużną paprykę i dość długie ostre - jakie to gatunki - nie mam zielonego pojęcia..
**zadruga, czyli wspólne gospodarstwo, składające się z kilku domów, w którym mieszkali członkowie całego rodu, tj. rodzice + synowie z żonami i dziećmi - dziś już raczej nie spotykane.

P.S. Dziękuję ślicznie Grażynce za wyróżnienie z okazji Dnia bloggera, powinnam teraz opisać 10 rzeczy, które lubię, ale jak to zrobić, kiedy się generalnie bardziej lubi niż nie lubi i jest tych "lubianych" dużo więcej niż 10? Wykręcę się od odpowiedzi, a jeśli ktoś chciałby wziąć udział w zabawie to proszę, czujcie się zaproszeni :))) Serdeczne pozdrowienia ślę i lecę zajrzeć do gruszkowej konfitury, to lubię!