poniedziałek, 30 stycznia 2012

Na Dzień św. Savy, perece

Białe ogrodowe meble z plastiku. Portret świętego i stojące na regale rosochate coś. Wystarczył rzut oka na salę 207 by pomyśleć, że kolejne 5 lat upłynie w z deka "niekonwencjonalnej" atmosferze. Gdy zaczynałam studia, katedra slawistyki jako najmniejsza na całej gdańskiej humanistyce dysponowała jedną jedyną salą, w związku z czym zajęcia odbywały się w najprzedziwniejszych miejscach - a to - dla żartu jak sądzę - w auli na 500 osób (gdy nasza grupa liczyła osób coś koło 10), a to na korytarzu, a to w białym domku, a bywało że i w zaprzyjaźnionym, ciemnym i wiecznie zadymionym, klubie studenckim X. Wiecznie zadymiony był zresztą nie tylko X, 10 lat temu papierosowy dym snuł się po bocznych klatkach schodowych wydziału, doniczki z paprociami na parterze służyły za popielniczki, a w gabinecie pewnego bardzo charakterystycznego profesora siekierę można było wieszać. Gdy kończyłam studia zadymiona przestrzeń skurczyła się do wydziałowego patio*, nasza 207, którą dla jej niezobowiązującego wystroju nazywaliśmy kaficiem**, dostała stoły i krzesła z prawdziwego zdarzenia, nowiuśkie, lśniące dekoracje, zmiany to obiektywnie na lepsze, ale czegoś jakby brak..

Wróćmy jednak do czasu, gdy w kaficiu ze ściany zerkał święty, stoły były plastikowe i okrągłe a z regału straszyło owo rosochate coś. Ustrojone bibułkami, wysokie na jakiś metr coś okazało się być slavskim kolačem, który w pierwszym roku istnienia katedry upiekła na slavę jedna z lektorek - jeśli dobrze liczę, ów kolač, nienaruszony, spędził na regale dobrych 10 lat, nie mam pojęcia kto odważył się go stamtąd zdjąć.

W Serbii nie obchodzi się imienin, obchodzi się slavę, czyli święto patrona. Najważniejszy jest patron rodu, swoje slavy obchodzą też jednak i przeróżne instytucje, miasta, slavę obchodzi też szkoła. 27 stycznia, slava św. Savy to w Serbii Dzień Edukacji Narodowej, to również święto wszystkich dzieci, dečija slava.. Bardzo podobało mi się w Serbii podejście do dzieci, takie południowe, pełne ciepła i dość swobodne. Dzieci jak wszędzie na południu są uwielbiane, med medeni i sama słodycz, zawsze blisko rodziców, čików i tetek**, którzy doskonale wiedzą, że maluchy mają to do siebie że się brudzą i są głośne. I nikt im tego nie ma za złe :-)

Wraz z serbskimi dzieciakami, 27.01 obchodzi swoją slavę również gdańska slawistyka, z tej okazji coroczne žito (pszenica z miodem i orzechami) i slavski kolač - kolač z pierwszej slavy to ten, który przetrwał w 207 kilka dobrych lat :-)
Nie napiszę dziś jednak o kolaču (który tak na prawdę jest suchą, mało słodką bułą..), napiszę o svatosavskich perecach. Dečija slava przypada zwykle w czasie zimowych ferii, dzieci nie idą wówczas do szkoły, idą zaś do cerkwi, recytują wiersze dla św. Savy i otrzymują podarki. W Vojvodinie tradycyjnym dziecięcym smakołykiem na Savindan są właśnie perece, pulchne drożdżowe precle, ze słoną polewą - wszystkie dzieci wiedzą, że ta polewa jest w perecach najpyszniejsza!

Svetosavske perece - przepis Jafi z bloga Kuhinjske čarolije (Verko, dziękuję!):

Ciasto:

400 g mąki
20 g drożdży
100 ml mleka
200 ml wody
50 ml oleju/oliwy o łagodnym smaku bądź stopionego masła
1 łyżeczka soli
1 łyżka cukru
1 żółtko+odrobina mleka

Polewa:

3 łyżki mąki
1 łyżka soli
woda

Drożdże rozpuścić w ciepłym mleku, dodać odrobinę mąki, cukier, poczekać aż drożdże "ruszą". Mąkę wymieszać z solą, dodać rozczyn, ciepłą wodę, tłuszcz, wyrobić bardzo miękkie ale nieklejące ciasto (w razie potrzeby podsypać delikatnie mąką). Ciasto odstawić do podrośnięcia (40-60 min.), następnie podzielić je na 8 części, z każdej formować długi, cienki wałek i zaplatać perece***. Pozwolić podrosnąć, w tym czasie przygotować polewę: mąkę wymieszać z solą, dodać zimnej wody tyle, by uzyskać "ciasto" o konsystencji nieco gęstszej niż naleśnikowa. Perece posmarować żółtkiem rozmąconym z mlekiem, piec na bladozłoto w 250'C (chyba ok. 8 min.), wyjąć, polać polewą, dopiec 2-3 min. W żadnym razie nie czekać aż ostygną ;-)
*Doszły mnie słuchy, że w tym roku, ze względu na całkowity zakaz palenia w miejscach publicznych zamknięto na głucho również patio - o zgrozo! Nie łatwiej było wywiesić kartkę?
** kafić - sch.'bar, knajpa, kawiarnia'
*** czyli wujków i cioć - nikt nie mówi do dorosłych per "Pan/Pani", dzieci są bardzo bezpośrednie i swobodne.
****Ciasto się bardzo zbiega, ale nie trzeba się tym przejmować, kształt łatwo poprawić, gdy perece już podrosną.

wtorek, 24 stycznia 2012

Kremówka

Na pewno w Nowym Sadzie, na pewno jakieś 7 lat temu. A chyba nawet potrafię podać dokładną datę? Dziewiętnastego sierpnia, przed siedmiu laty. Kolejne urodziny Natalii T. świętowaliśmy zajadając się kremówkami w Nowym Sadzie, w jednej z tych cukierni, o których na pewno tu jeszcze napiszę, wtedy właśnie, prawie 2000 km na południe od Polski, po raz pierwszy jadłam ciastko, które tu obrosło legendami - tak to bywa :-)

Ze słodyczami w serbskich cukierniach sprawa jest prosta - korzenie swe wywodzą albo z Orientu albo z Austro-Węgier. Odnośnie kremówek, zwanych tam krem-pitami wątpliwości więc nie ma żadnych, krem-pite* wyglądają bardzo po europejsku. I może właśnie dlatego dylematy: z Krakowa czy z Warszawy, cukiernik z Cracovii czy cukiernik z Wadowic nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia - wrzuciłam kremówkę razem z pischingerem, schnnenockeln czy strudlem do worka z napisem Austro-Węgry i już, tym razem wyjątkowo zaniechałam dociekań skąd pochodzi** :-) Słynne kremne rezine ze słoweńskiego Bledu, równie słynne kremšnite z Somboru nie różnią się w końcu prawie niczym od austriackich Cremmeschnitten, krakowskich kremówek czy krem-pity z serbskiej cukierni.

Jakoś w połowie grudnia Karolina napisała mi: Mam taki krakowsko-mieszczański pomysł, gdzie mogłbyśmy pójść i o tym nawet napisać (albo i nie, ale i tak zawsze chciałam tam pójść). Na słodko :) Nie wiem ile musiałabym myśleć, nie wpadłabym na to że myśli Karolina o Noworolu, kawiarni w sukiennicach, kawiarni z tradycjami, podobno pierwszej krakowskiej kawiarni w wiedeńskim stylu. Kawiarnie w wiedeńskim stylu kojarzą mi się z przestrzenią, marmurowymi stolikami, giętymi krzesłami i kawą Julius Meinl - trzy pierwsze cechy Noworolski jak najbardziej posiada, kawa zaś, choć nie "z chłopcem", to coś, co uważam, że w tym miejscu zasługuje na - co najmniej - wspomnienie, kawę bowiem podają w Noworolu wyśmienitą. I ponieważ wolę mówić o plusach dodatnich to o deserze nie wspomnę (choć Karoliny był podobno b. dobry!), dodam tylko że nie jadłam tam kremówki, a może to błąd, w końcu mój ulubieniec, Makłowicz Robert pisze: Porządną kremówkę zjesz w Krakowie u Noworolskiego. Może następnym razem, choć nie wiem czy szybko nastąpi, bo, gdybym miała pokusić się o krótki opis samej kawiarni powiedziałabym tak: jeśli nie masz co najmniej 60 lat lub nie jesteś niemieckim turystą, w ostateczności profesorem UJ, możesz poczuć się u Noworola trochę nie na miejscu. Chociaż dla samej kawy - warto***!
Idea ciastka składającego się głównie z kremu nigdy specjalnie mnie nie przekonywała, zapewne dlatego, że nie jestem miłośnikiem przekładańców z masami, tortów etc. Te serbskie okazały się jednak całkiem niezłe, w Krakowie też trafiłam na takie, które mogę zjeść ze smakiem, prawdziwym odkryciem okazała się jednak domowa kremówka z przepisu Pani J. Kremówki z cukierni to zazwyczaj przełożone kremem dwa cienkie płaty ciasta francuskiego (w Serbii strudlowego), domowe ciasto to zupełnie inna bajka - delikatnie listkujące się kruche, niezbyt słodkie, przepis-skarb, na szczęście nie zamknięty na trzy spusty w kajecie pani domu :-) I krem - krem od Basi, która na moje żale o zwarzonym kremie z przepisu z gazety, napisała: Najlepsze są sprawdzone przepisy i podała przepis swojej Mamy - najlepszy :-)

Kremówka, wcale nie jak z cukierni (przepis na ciasto - z kajecika Pani J., przepis na krem - od Basi):

ciasto:

2-2,5 szkl. mąki krupczatki****
1 kostka masła (stara kostka - 250 g)
3 łyżki kwaśnej śmietany
3 żółtka
szczypta soli, szczypta cukru

krem:

1 szkl. cukru + 1-2 łyżki cukru z wanilią
3 łyżki mąki
150 g masła
4 żółtka
1/2 l mleka

+ cukier puder

Ciasto: mąkę (z solą i cukrem) posiekać dokładnie z zimnym masłem, dodać zimną śmietanę i żółtka, zagnieść szybko ciasto, dobrze schłodzić (najlepiej przez noc). Rozwałkować cienko na placek wielkości podwójnej dużej blachy, przekroić na pół, upiec w 200'C, ostudzić.

Krem: Cukier i cukier z wanilią wymieszać z mąką, utrzeć z masłem na bardzo gładką masę. Pod koniec wetrzeć żółtka. Do kremu powoli wlewać wrzące mleko, następnie całość gotować na wolnym ogniu cały czas mieszając, aż masa dobrze zgęstnieje. Przestudzonym kremem przełożyć płaty ciasta, schłodzić, posypać cukrem pudrem. Sprawdzone!
* Czyli pitą z kremem, w Serbii pita, to jak już kiedyś pisałam, każdy wypiek z cienkim ciastem.
**Bo może a nuż z Francji? ;-)
***A w dobrym towarzystwie warto zawsze - Karolina, dzięki! :-)
***zależy od tego jak gęstą mamy śmietanę, proporcje mają być takie by dało się zagnieść miękkie, ale nie klejące ciasto.

PS. Nawiązując do komentarza Karoliny dodam jeszcze moją odpowiedź na pytanie: iść czy nie iść - iść! Z odpowiednim nastawieniem - Noworolski to dla mnie nie miejsce do przesiadywania przez długie godziny, od tego mam Cafe Camelot czy Cafe Szafe odkrytą niedawno, kawiarnia Noworolskiego to jak całe Sukiennice, miejsce do odwiedzenia w ramach zwiedzania Krakowa, ot.

edit 11.07.2012: A jednak! Byłam w Noworolu po raz kolejny - tym razem spróbowałam owej zachwalanej kremówki i.. od dziś ja również będę ją zachwalać! Kremówki w kawiarni Noworolskiego są moi drodzy dokładnie takie jak powinny być, delikatne, maślane, odpowiednio słodkie - doskonałe! Kilka dni temu miałam też okazję skosztować słynnych kremówek w Wadowicach i cóż - spirytusowo-margarynowego smaku szybko nie zapomnę (choć, by być uczciwą, dodam, że części towarzystwa smakowało) - jeśli macie ochotę na kremówkę - do Noworola marsz :)

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Z suszonymi owocami - keks

Jak co roku o tej porze (a był grudzień) siedzieliśmy przy zielonym stoliku w Semaforze*, góra była zajęta, więc wyjątkowo na dole, wyjątkowo - bo na dole zimą bywa raczej zimno. Na szczęście jest i na dole zielona koza, ogień i kosz drewna, nas też było kilkoro, stolik niewielki, doskonałe humory (i ciepłe szaliki i piwo, które niektórzy próbowali podgrzewać przy kozie) ogrzewały atmosferę. Tak więc siedzieliśmy przy zielonym stoliku i opowiadali kto, z kim, gdzie i jak to możliwe i dlaczego ta zima taka dziwna, na ciężkie tematy, na których się nie znamy a na które tak lubimy dyskutować nie przyszedł jeszcze czas, na życiowe tematy najlepiej rozmawia się w okolicach północy.

Do północy było jeszcze daleko, gdy przyszła Ewa, wyjęła z torebki aromatyczne zawiniątko i mówi: Mam dla Was keks, chcecie? Też pytanie! Zawiniątko kryło keks bardzo świąteczny, z białą polewą upstrzoną żurawinowymi kropkami i podobno bardzo zdrowy, bo razowy, ale o tym akurat jeszcze wtedy nie wiedziałam. I, gdy większość keksów, których miałam okazję dotychczas próbować kwalifikowało się do kategorii "sucha buła" (czyli niedobre ;-)), tak keks Ewy był obłędny - lekki, wilgotny i pełen bakalii, właściwie były to bakalie w odrobinie delikatnego, ciemnego ciasta, bardzo aromatycznego. O przepis nie musiałam długo prosić (Ewa, dziękuję!) i jakież było moje zdziwienie, gdy się okazało, że ów pyszny keks piecze się z razowej mąki, płatków owsianych, odrobiny tylko cukru.. Wielkie, bo jestem raczej znana z psucia wszelkich zdrowych przepisów ;-), nie udało mi się dotychczas oszaleć na punkcie super zdrowej żywności, uważałam zawsze i nadal uważam, że mąka razowa nie zastąpi białej (jak razowy chleb nie zastąpi białego i na odwrót), ksylitol nie zastąpi białego cukru (bo brzoza to nie buraki) i nie ma co się oszukiwać, z otrąb drożdżowej baby nie będzie.

Właściwie nie miałam zamiaru pisać tu dziś o dietach, ale trafiłam na artykuł Marty Gessler Brownie bez glutenu** (najnowsze WO), z którego to artykułu dowiadujemy się, iż, cytuję: kulinarny hot trend na 2012 to jedzenie bezglutenowe, które w dodatku ma być złotą receptą na odchudzanie. Więc będzie dygresja. Do trendów i mód mam taki stosunek, ze zazwyczaj konsekwentnie je ignoruję, ale wobec takich, powiedzmy wprost - bzdur, zmilczeć nie umiem. Gdy czytam o coraz to kolejnych dietach-cud, nakazujących eliminować takie czy inne składniki, mam ochotę od razu proponować dożylnie glukozę, zgaduję że efekt odchudzający zadowoli każdego.. Ale czy o to chodzi?

U Dominiki na lodówce wisiał kiedyś rysunek ze zwierzątkami, św. Piotrem i hasłem Jedz mniej, bramy raju są wąskie. Mniejsza o metafizykę, ale trafniejszej wskazówki dotyczącej odżywiania nie znam. Jemy za dużo, to i tyjemy, proste. Jedna pszenna bułka albo dwa ciastka, nikomu nie zaszkodzą, wiadro choćby najzdrowszych otrąb - i owszem. Po co z czegokolwiek rezygnować, kiedy wystarczy zmniejszyć porcje ? Jeść wszystko, a po trochu, w ilościach odpowiednich dla jednej osoby, a nie za dwoje, za troje? I z radością, ze smakiem, to przede wszystkim!
A wracając do keksa Ewy - był pyszny :-) Oczywiście, że wypieki z razowej mąki mogą być pyszne, byle nie twierdzić, że są doskonałe "zamiast". Keks Ewy to nie żaden erzac, to doskonały keks z masą suszonych owoców, otrębami i białą czekoladą. Choć i ten doskonały przepis trochę zepsułam, bo, jak mawiam, płatki owsiane kłują w zęby, więc ich nie dodałam ;-)

Keks - przepis Ewy W. + co nieco ode mnie:

1,5 szkl. mąki
1,5 szkl. otrąb***
3 jajka
50 g oliwy
50 g stopionego masła
3 łyżeczki sody (płaskie)
3 łyżki pomarańczy i skórek pomarańczowych usmażonych w cukrze
2 łyżki miodu gryczanego (raczej czubate)
1 łyżeczka zmielonego kardamonu
0,75 szkl. brązowego cukru + 3 łyżki cukru z wanilią
2 szkl. suszonych owoców (rodzynki, suszone śliwki, porzeczki, jagody, żurawina)
1 szkl. migdałów
100 g ciemnej czekolady
+
1 szkl. alkoholu do namoczenia owoców (u Ewy wódka+domowe wino+rum, u mnie miód pitny+rum)
+
biała czekolada, 2-3 łyżki mleka, suszone owoce

Owoce posiekać, namoczyć w alkoholu. Do owoców dodać miód, pomarańczę i czekoladę. Mąkę połączyć z otrębami i cukrem. Jajka ubić, wymieszać z tłuszczem, połączyć z bakaliami. Dodać suche składniki, dobrze wymieszać, przełożyć do keksówki. Piec 45-60 min. w 175'C (do "suchego patyczka"). Białą czekoladę rozpuścić w gorącym mleku (bez mleka lubi się przypalić), rozsmarować na przestudzonym cieście, udekorować suszonymi owocami, np. podsuszonymi jagodami z nalewki jagodowej bądź jak Ewa - żurawiną.
A w nawiązaniu do PS. z poprzedniej notki o nalewce, proponuję keks z owocami z tejże - wrzucenie do keksa owoców z nalewki to mój pomysł, nieskromnie powiem, że chyba całkiem niezły :-)

Keks z suszonymi owocami z nalewki - wariacja na temat przepisu Ewy:

2 szkl. mąki
3 jajka
0,75 szkl. cukru
0,25 szkl. oliwy
0,25 szkl. stopionego masła
1 łyżeczka proszku do pieczenie (płaska)
1 łyżeczka sody (płaska)
sok i skórka z 1 cytryny
3 łyżki nalewki na suszonych owocach
1 łyżka miodu lipowego
2 szkl. suszonych owoców z nalewki
0,5 szkl. migdałów
0,5 szkl. orzechów włoskich

Jajka ubić z cukrem, ciągle ubijając dodać tłuszcz. Masę jajeczną wymieszać z sokiem z cytryny, miodem, skórką i alkoholem, dodać bakalie, wymieszać, dodać mąkę z proszkiem i sodą, znów dobrze wymieszać. Ciasto przełożyć do keksówki, piec do suchego patyczka (coś ok. 60 min.) w 175'C. Lekko alkoholowy, pyszny!
*Semafor = Pub Pod Semaforem w Szczytnie. Zajmuje starą wieżę wodną tuż przy stacji kolejowej i tak jak Cafe Camelot w Krakowie, tak w Sz. najbardziej lubię właśnie Semafor. Za co? Przede wszystkim za towarzystwo, z którym zdarza mi się tam (kilka razy do roku) bywać, a poza tym za owe ciasne, zielone ławy i arcyniewygodne okienne nisze, drewniane podłogi, ceglane ściany, za żywy ogień, za kolejowo-szalony wystrój, za gorącą herbatę w blaszanych kubkach i za trzy towarzyskie kundle, które lubią zająć pół podłogi na górze. Za dość nieokreślone godziny otwarcia, pierońsko kręte schody i za lotki latające nad głowami też lubię i przy okazji dziękuję D+K+P a chyba zwłaszcza P za uświadomienie, iż można celować nie tylko "oby do tarczy" ;-)

** U Ewy było tak: 1 szkl. mąki, 1 szkl. otrąb, 1 szkl. płatków owsianych, może być też 2 szkl. mąki razowej + 1 szkl. płatków.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Z suszonymi owocami - nalewka

Piotrusiu! Zauważ, czego w naszym kraju nie może restaurator. Nie może np. robić nalewek. Nikt zresztą nie może robić nalewek, by je sprzedawać, a ich konsumpcja dozwolona jest tylko na imieninach u wuja. Robiąc nalewki, korzysta się z alkoholu monopolowego, więc nie jest to bimbrownictwo, a jednak w trosce o obywateli żadnej nalewki, poza "Nalewką babuni", której producent winien się smażyć w piekle, nie uświadczysz. A przecież nalewki to arcypolski specjał. Znaszli inny kraj, gdzie dereniówka czy pigwówka dojrzewa?
Robert Makłowicz do Piotra Bikonta, Polska kuchnia nielegalna, Wprost 37/2003

Tak pisał Makłowicz do Bikonta niemal 10 lat temu, na łamach Wprost. Uwielbiam te ich listy, ich kwieciste uprzejmości, uwielbiam jak piszą do siebie "Mój drogi Bobeczku!", "Piotrusiu drogi!", uwielbiam ich celne uwagi, mniej czy bardziej cięte żarty, narzekania bez sensu nie lubię, ale M+B nawet jak się burmuszą to z sensem. I z humorem.

Coś jest w tym, co piszą o nalewkach. Niby ma to swój urok, że tylko domowe, tylko własne, wyczekane, ale przecież nie każdy nastawia nalewki, niektórzy mają przyjaciół, którzy lubią zrobić więcej niż są w stanie wypić i obczęstować, ale przecież można by wyjść na nalewkę do miasta.. Można by ten arcypolski specjał pokazać niepolskim gościom, można by? Idzie może powoli ku dobremu, Slow Food coraz szerzej promuje domowe przetwory, prawdziwe sery, przedni lokalny alkohol, póki co raczej na targach, jarmarkach czy festynach, od czegoś zawsze trzeba zacząć :-)

A są i miejsca wyjątkowe.

W uroczych, obrazkowych menu krakowskiej Cafe Camelot jest cała strona z nalewkami, może nawet dwie? Zastanawia mnie to zawsze, ilekroć tam jestem - czy nalewki z Camelota to takie prawdziwe domowe nalewki, skąd je biorą? Jedno jest pewne, to na pewno nie są Nalewki Babuni, Dziadunia, ani żadne wynalazki, to naprawdę smaczne, uczciwe nalewki. Są przeróżne i jest hit - nalewki na gorąco, takie na zimę, aromatyczne, pyszne. I gorąca wiśniówka z suszonymi figami - tym pomysłem jestem zauroczona :-)
Do Loch Camelot trafiłam dzięki Basi, a właściwie z Basią, gdy przyjechałam do Krakowa jakiś czas temu - mieszkałam wtedy jeszcze w Szczytnie, a w Krakowie znałam (pamiętałam) tylko kościół z witrażami*, kościół z wahadłem** i kilka pocztówkowych widoków. Basia powiedziała, że musi, do Loch Camelot musi iść jak już jest w Krakowie i w zupełności to rozumiem :) To taka bardzo krakowska kawiarnia***, z drewnianą podłogą, koronkami, świątkami, niskim sufitem i stolikiem w oknie, stolikiem do przesiadywania, choć raz na jakiś czas..

Dziś zaproponuję nalewkę na suszonych owocach, nalewkę inspirowaną gorącą wiśniówką z suszonymi figami i śliwkami z Loch Camelot, na nalewkę bakaliową zaprasza dzisiaj też Basia :-)
Bakaliówkę nastawiłyśmy na nieco słabszym niż zwykle (przy nalewkach na świeżych owocach) alkoholu, być może dzięki temu dojrzała b. szybko, już dziś jest doskonała.

Nalewka na suszonych owocach - inspiracja: nalewka wiśniowa z suszonymi figami i śliwkami z Cafe Camelot w Krakowie:

Owoce, np.:
100 g suszonych wiśni
100 g suszonych śliwek
100 g suszonych fig
50 g suszonej czarnej porzeczki
50 g kandyzowanej skórki cytrynowej
50 g kandyzowanej skórki pomarańczowej
25 g suszonych owoców dzikiej róży
25 g suszonych jabłek
25 g suszonych gruszek bergamutek
garść jasnych rodzynek
garść suszonych jagód z nalewki
garść orzechów włoskich
1 wędzona węgierka

Przyprawy:
1/3 laski wanilii
3 listki laurowe
13 ziarenek czerwonego pieprzu
5 ziarenek czarnego pieprzu
3 kardamony

+750 ml wódki 40%
+250 g cukru

Owoce i przyprawy (lekko rozgniecione) wrzuciłam do dużego słoja, zalałam wódką, odstawiłam na 14 dni. Po tym czasie zlałam pierwszy nalew (delikatnie wyciskając owoce), owoce zasypałam cukrem, odstawiłam na kolejne 10 dni, co 2-3 dni zawartość słoika mieszałam. Zlałam otrzymany syrop, połączyłam z pierwszym nalewem, odstawiłam do sklarowania. Nalewka dojrzewa dopiero 2 tygodnie, a już jest pyszna!
*Kościół Franciszkanów z witrażami S. Wyspiańskiego.
** Wahadło Foucaulta a kościół Wszystkich Świętych.
***Choć klimatem przypomina mi trochę sopocki Zaścianek, pierwszą moją kawiarnię, może dlatego ją tak polubiłam? Cafe Camelot obok Chederu to zaś najulubieńsze miejsca w Krakowie :-)

PS. Trzeba to jeszcze jasno napisać: owoce z nalewki są obłędnie pyszne i absolutnie nie należy ich wyrzucać, tylko ponownie podsuszyć i dodać do placka! :-)

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Honeycomb

Pierwszego dnia stycznia obudziło mnie słońce. Po blisko dwóch tygodniach pod czapą chmur, olśniewający noworoczny poranek był jak najlepsze życzenia. A na stole, obok innych łakoci, stały słoneczno-bursztynowe w kolorze, miodowe w smaku karmelki - żeby Nowy Rok był słodki :-)

Honeycomb (także hokey pokey, sponge toffee, cinder toffee) to kawałki miodowego karmelu, przesłodkie cukierki o strukturze plastra miodu. Charakterystyczny przekrój uzyskuje się przez dodanie do ciepłej karmelowej masy sody kuchennej, dwutlenek węgla, będący jednym z produktów termicznego rozkładu sody "spulchnia" masę, podobnie jak dzieje się to choćby w pierniku, dzięki czemu karmelki wyglądają właśnie tak, jak plaster miodu*.

Honeycomb to jedne z tych łakoci, które, gdy raz zrobione, już zawsze chce się mieć na stole, miodowo słodkie, delikatne, chrupiące, przepyszne. Przypominają mi trochę miodowo-maślane cukierki (na kaszel) Neli - przepisy Neli uwielbiam i od dawna na cukierki miodowe miałam ochotę, wiem jednak z doświadczenia, że gdy przepis brzmi "gotuj, aż kropla upuszczona na talerzyk ma konsystencję taką i taką" - lepiej jest iść na nauki do kogoś, kto już umie i pozwoli przyglądać się jak robi takie łakocie przy nas, z cukierkami Neli więc jeszcze chwilkę poczekam :-)
A tymczasem robię honeycomb (zwykle późną nocą - by rankiem nie trzeba było czekać ;-)). Przepisów na honeycomb jest wiele, wybrałam taki z masłem i miodem właśnie (jak u Neli), inne przewidują użycie syropu cukrowego, octu, niektóre pomijają miód. Nie lubię golden syrupu, ocet w przepisie jest zbędny (wystarczy temperatura > 50'C), miód zaś uwielbiam - wybór był bardzo prosty :-) Honeycomb można pokruszyć drobno i zajadać z jakimś ekstra kremem (moje typy - custard lub crema di mascarpone) czy z lodami, można opatulić czekoladą**, można też postawić w słoiku na stole i zajadać jak karmelki (nie tylko na gardło) - wszystkim smakują więc długo nie postoją :-)

Honeycomb, czyli plaster miodu - z przepisu Arka i moje trzy grosze:

80 g miodu
80 g cukru
40 g masła
2 łyżeczki sody oczyszczonej
+ pół zmielonej laski wanilii (lub same ziarenka), ewentualnie odrobina startej skórki cytrynowej, szczypta czarnego pieprzu (tu tylko wanilia)

Na wolnym ogniu rozpuścić masło i cukier, dodać miód, zwiększyć gaz, gotować 3-5 min do otrzymania miodowego karmelu (masa uzyska intensywny, bursztynowy kolor). Zdjąć z ognia, dodać sodę, szybko, dokładnie wymieszać - masa powinna się spienić. Bardzo delikatnie przelać do formy (na ok 1 cm wysokości lub mniej), poczekać aż masa zastygnie, pokruszyć na mniejsze lub większe kawałki, przechowywać w zamkniętym słoju. Pyszne, słodkie, na słodki Nowy Rok :-)
*No tak, niezbędne jest uruchomienie wyobraźni ;-)
** Przy czekoladzie dodam jeszcze, że to właśnie honeycomb siedzi w batonikach Crunchie, no przecież :-)

Dobrego 2012 Wam życzę! :-)